Miasto, jakie kocham; miasto,które kocham ,cz.I

KONIEC LATA.

To mieszkanie było inne, niż wszystkie przedtem.Stara, skrzypiąca podłoga, stare, od lat niemalowane ściany. Wiekowe meble: ciemnobrązowa komoda, taki sam ciemnobrązowy , okrągły stół. Przy nim cztery piękne, rzeźbione krzesła. Smaku całości dodawało ich ciemnozielone obicie , a przepiękna , stara serwantka w saloniku przyciągała niczym magnes wzrok każdego, kto przekroczył próg mieszkania.
Gdy otworzyłam drzwiczki starej komody, te niespodziewanie odpadły. Widząc moje zawstydzone spojrzenie, pośrednik uśmiechnął się i zanim zdążyłam wycedzić przepraszam, powiedział:
-proszę nie przejmować się, tu wszystko takie jest…dlatego też cena jest tak zaniżona, że aż śmieszna jak na mieszkanie w Rynku.
Mieszkanie z duszą mieściło się w centrum miasta, na wrocławskim Starym Rynku, na wysokim, trzecim piętrze wiekowej, odrestaurowanej z zewnątrz, jasnej kamienicy. Nie wiem dlaczego od początku miałam wrażenie, że już w nim kiedyś byłam i że je dobrze znam.
Gdy uchyliłam , czy raczej zdjęłam drugie drzwiczki starej komody, zobaczyłam wewnątrz biało niebieskie filiżanki. I spodeczki, małe talerzyki; nie mogłam swoim oczom uwierzyć: porcelanowy serwis! Podeszłam do okna,obok którego, z lewej strony stała serwantka.Ciemnobrązowa, jak wszystkie meble w salonie, z misternie rzeźbionymi obrzeżami, maleńkimi kolumnami i złoconymi uchwytami szyb, wyglądała niczym prawdziwe dzieło sztuki. A może nim jest?-pomyślałam- muszę koniecznie przyprowadzić tu Janka, on będzie wiedział.
Serwantka kryła w sobie stare książki i wycinki z przedwojennych gazet. Pierwszą myślą, która przeszła mi przez głowę i teraz coraz głośniej, coraz bardziej natarczywie zagłuszała wszystkie inne myśli, było pytanie : kim jest właściciel? Kim jest ktoś, kto zostawia na pastwę losu i nowych lokatorów takie skarby? Muszę dowiedzieć się!
-jeśli Państwo zdecydujecie się na to mieszkanie, proszę najpóźniej do jutra dać mi znać. Mam jeszcze dziś kilku chętnych , którzy chcą je obejrzeć..
– proszę zatrzymać je dla nas- przerwałam pośrednikowi- tak, decydujemy się!
(…)
Koniec lata to niesforny czas. Zimne, mgliste ranki szepczą złośliwie: „jesień, to już jesień!” ; gorące, popołudniowe słońce filuternie uśmiecha się ” lato, przecież jeszcze jest lato! ” . Nie chciałam opuszczać mieszkanka w starej kamienicy, nie chciałam tego dnia wracać do domu ani wyjeżdżać z miasta. Szłam wolno po Rynku , jak co dzień napawając się pięknem Ratusza i starych kamienic:

Dwadzieścia lat temu wyjechałam z miasta z mocnym postanowieniem nie wracać. Dziś Los poprowadził mnie znów tutaj, w miejsca, które doskonale znam z dzieciństwa i wczesnej młodości; w miejsca, w których wychowałam się i z których w końcu uciekłam, jak wydawało mi się, na zawsze.
Miejsca, które doskonale znam z dzieciństwa…wiem! Wiem już dlaczego to mieszkanko wydało mi się znajome. Dawno temu bywałam w podobnym, u moich krewnych! A później…Basia! Tak, moja koleżanka Basia też mieszkała blisko Rynku; były tam też ciemnobrązowe meble i taka sama strasząca, skrzypiąca podłoga!
Co się stało z Basią..? Podobno , jak wielu moich dawnych znajomych, wyjechała na Zachód. To było tak dawno temu, choć przecież chwilami wydaje się, że zaledwie wczoraj.
Szłam powoli, przypominając sobie tamten, mój dawny świat.
W jednej z kamienic w Rynku mieściła się bardzo znana niegdyś kawiarnia. Nie ma już jej..? Nie wiem, nie mogę znaleźć…Była taka elegancka i tak wytworna! Gdy miałyśmy z siostrą po kilka lat, nasz Dziadek, bardzo znana i znacząca wówczas osoba w mieście, zabierał nas czasem do tej kawiarni. Przed wyjściem zawsze czesała nas Babcia; najczęściej robiła nam warkocze, na których upinała wielkie, białe kokardy. Stroiła nas w popielate sukieneczki z białymi kołnierzykami, a latem w jasnoróżowe i błękitne , zwiewne sukienki i obowiązkowo duże, letnie kapelusze! Dziadek , zawsze w jasnym prochowcu i do tego chyba trochę ciemniejszym kapeluszu, wprowadzał nas w wielki świat.Przedstawiał swym znajomym z banku, którzy na powitanie schylali się nisko i całowali nas w rączki :) Byłyśmy wtedy ogromnie zadowolone i bardzo,bardzo dumne!
Gdzie podział się tamten świat…?
swym znajomym z banku-nagle uświadomiłam sobie,że mój syn przecież poszedł w ślady swego Pradziadka! Podąża dokładnie tą samą ścieżką zawodową!
Szkoda, że Dziadek nie może tego widzieć, na pewno byłby dumny z prawnuka!
A może widzi to… Stamtąd….?
Z rozmyślań wyrwał mnie stukot końskich kopyt . Dorożka! Biała dorożka !

z internetu
Przystanęłam i patrzyłam na nią długo, długo. Czyżby cofnął się czas..?

Usiadłam w jednym z kawiarnianych ogródków przy Ratuszu. Byłam daleko, tak daleko od wszystkich złych rzeczy, które dane było mi jeszcze niedawno przeżyć. Pomiędzy promieniami słońca widziałam uśmiechniętych, młodych ludzi, rodziców z małymi dziećmi i pary staruszków trzymających się pod rękę, spacerujących po Rynku.
Ciekawe, czy ci starsi państwo mieszkają tutaj, w którejś z tych kamienic? Czy w podobnym mieszkanku, do tego, które postanowiłam wynająć? Do tego, którego właściciela nawet nie znam, a bardzo chcę poznać..
Koniec lata jest przekorny. Za wschodnią granicą coraz mocniej wrze…co dalej będzie? Dlaczego zwykle właśnie koniec sierpnia przynosi taki niepokój..?
Słońce zalotnie uśmiecha się zza starych kamienic, ciepły wiatr muska mą twarz i przegania złe myśli.
Na chodniku jakiś mężczyzna rozkłada niskie krzesełko i wyciąga z wielkiej torby saksofon. Zaczyna grać i..
ta muzyka..! Przecież ją też znam!
Mieszkanko w starej kamienicy, biała dorożka i teraz ta melodia. To wszystko przecież w jakiś tajemniczy sposób łączy się, tworząc pewną, nieodgadnioną dla mnie jeszcze, całość.
Muszę o tym napisać!
Brzmienie saksofonu jest przepełnione uczuciem, tęsknotą. Przeszywa mnie na wskroś.
Zostaję.
Nie wrócę teraz do domu, pojadę później.

Koniec lata to naprawdę niesforny czas.
;)

cdn.

Czy ktoś jeszcze pamięta? ( Czyli: Zibi, Rossi i Espana ’82 );)

Kochani!
Melduję, że na jakiś czas wyłączam się z życia blogowego. Pochłonął nas wszystkich MUNDIAL- oglądamy, kibicujemy, czasem zakładamy się , gramy, wygrywamy, czasem przegrywamy. Czas biegnie szybko, w końcu obowiązków życia codziennego nie ubyło, a tu trzeba wcisnąć jeszcze te trzy( no, przynajmniej dwa) mecze dziennie (lub na dobę; niektóre transmisje są przecież w nocy! ).
Moja Mała W.dzielnie kibicuje swoim ulubionym drużynom i wytrwale ogląda wszystkie mecze.Przypomina mi troszkę mnie sprzed lat, choć aż taaakich pomysłów jak ja wtedy, na szczęście nie ma. I Chwała Bogu!
Poczytajcie..

Gdy byłam straszną Małą Wiedźmą, młodszą niż moja rodzona M.W. dzisiaj, w 1982 roku odbywał się Mundial w Hiszpanii. Dla moich młodych Gości to pewnie wręcz jakiś archaik; wielu z Was wtedy fruwało gdzieś z aniołkami( niektórzy może z diabełkami ;)) czekając jeszcze długo na swój czas pojawienia się na Ziemi. Ja już istniałam- we wcieleniu potwornie niegrzecznej, upartej i pełnej szalonych myśli małej dziewczynki. Bardzo uczuciowej dziewczynki; w wieku 10 lat byłam bowiem śmiertelnie zakochana w swym starszym sąsiedzie. Był fascynujący, ponieważ absolutnie nie zwracał uwagi ani na mnie, ani na żadne dziewczyny; wysiadywał całe popołudnia w garażu ojca i wciąż coś majstrował przy swych motocyklach. Wieczorami jeździł szybko, bardzo szybko po okolicy. Ubrany w obcisły, czarny strój na motor i srebrny kask rozkochiwał w sobie różne dziewczęta. Ponieważ nie mogłam ani określić, ani zlokalizować tych głupich idiotek, była zazdrosna..tak ogólnie. Bo tak i już. Mimo wszystko czułam, że mam przewagę nad tymi – nimi; przecież to do mnie, to na nasze podwórko czasem przychodził pograć w piłkę, tzn. bardziej pokazywać mojemu bratu i jego kumplom, jak się gra w nogę!
Miłość moja do starszego sąsiada, w praktyce wyglądała tak, że czasem pisałam krótkie wierszyki( Księżna bezdusznie nazywała je częstochowskimi rymami) i gdy mój Luby opuszczał na chwilę garaż, błyskawicznie zakradałam tam się i wpychałam swe malutkie( ale jakże przepełnione uczuciem!) dzieła na zwiniętych karteczkach pod siedzenia jego motorów. Znajdował je oczywiście i…tylko się wciąż do mnie uśmiechał!
Miałam dość tego; poprosiłam w końcu jego najlepszego kolegę, aby wywołał go przed dom. Moja Miłość stanęła przede mną (lub ja stanęłam wreszcie twarzą w twarz ze swoją Miłością). Rozpadało się. Najpierw malutkie, pojedyncze kropelki wiosennego deszczu, potem coraz mocniejsze, coraz więcej, więcej, mnóstwo. Lało jak z cebra. Miałam zamiar wyznać mu w deszczu swe wielkie uczucie, gdy nagle, patrząc w jego diabelsko uwodzicielskie, niebieskie oczy, usłyszałam szybkie bicie własnego serca i jakiś głos w mej młodej główce, który krzyczał:
Nie! Nie rób tego Angie! Nie jesteś chłopcem, to przecież chłopcy powinni pierwsi wyznawać miłość, to oni mają ci się oświadczać,a nie ty im, o!
Gdy Ukochany spytał, co chcę mu powiedzieć, patrząc na niego poprzez deszcz, wycedziłam:
-ja…nie jestem chłopcem i nic nie będę mówić- po czym uciekłam do domu :)))
Nie płakałam, byłam zła. Wściekłość jednak szybko ustąpiła innemu, słodkiemu i cudownemu uczuciu. Zaczynał się Mundial ’82 gdy zobaczyłam go. W telewizji. W reprezentacji Italii.

Paolo-Rossi1

:)))
Dziś gdy patrzę na to zdjęcie, doprawdy nie wiem, co mogło tak strasznie zafascynować mnie w tym Włochu. Może jedynie to, że był dobrym piłkarzem i był trochę podobny do mojej Wielkiej Miłości, do mego starszego sąsiada ..?
Zakochałam się na zabój. Na śmierć i życie ;) Moja najlepsza przyjaciółka , podczas naszych bardzo poważnych nocnych rozmów pytała:
– jak to możliwe, abyś kochała dwóch na raz?!
-Nie wiem, nie mam pojęcia co się dzieje- odpowiadałam, naprawdę szczerze zdziwiona tym wszystkim.
Moja przyjaciółka sama miała nie lepiej: prócz tego, że była już w kimś tam zakochana, zakochała się nagle …w Bońku! ;)))
Ponieważ obydwie nienawidziłyśmy czekać i zawsze musiałyśmy działać, postanowiłyśmy …napisać list do Zbigniewa Bońka.
I napisałyśmy.
Tak moi Drodzy-
w 1982 r. napisałyśmy piękny, wspólny , miłosny list do Bońka i Rossiego i tylko dlatego nie wysłałyśmy, że….nie wiedziałyśmy po prostu gdzie go wysłać! Pan Bóg chyba czuwał nad tym, by nie było wówczas ani internetu, ani żadnych fejsbuków , ani żadnych komórek itd.! Gdyby przenieść te narzędzia w tamten czas i dać nam dostęp…strach pomyśleć! ;)))
Moja córka jest jednak dużo grzeczniejsza!
*
Gdy wspominam tamten czas i Mundial Espana ’82, zawsze słyszę gdzieś w zakamarkach pamięci tę piosenkę.
Pamiętacie?

*
To był naprawdę piękny czas- dla polskiej piłki też!
Tymczasem zaraz zaczyna się kolejny mecz na Mundialu w Brazylii.
Pozdrawiając Was serdeczne, znikam!
(Bez odbioru!)
;)

***

*Jesień 1983 … ;)

Dawno temu zamieszkaliśmy z Panią Matką w miejscu , które dziś jest już moim drugim Domem Rodzinnym.
Rodzice byli już jakiś czas po rozwodzie i przywykliśmy chcąc nie chcąc do nowego życia. Zresztą: czy pod wieloma względami aż tak bardzo różniło się od poprzedniego? Pani Matka, osoba znana i ceniona w środowisku , była taka, jak przedtem. Miała szeroki krąg przyjaciół, znajomych , koleżanek i kolegów.Ciągle ktoś u nas gościł, a i Pani Matka często składała wizyty przyjaciołom. Nie było więc dla nas dziwne, że nagle okazywało się, że przenocuje u nas wujek Antek z ciocią Alą, lub ciocia Iza, która jest dziś bardzo smutna;)
Lubiłam ten nasz styl życia ; a najbardziej lubiłam, gdy Pani Matka miała dyżury nocne i była poza domem. Opieka schorowanej i zdziwaczałej Babci Staruszki nad nami była tylko czymś jak pro forma.. Rządziłam ja. A osóbce z dyktatorskimi zapędami, było w to graj! O Bąble nie musiałam się martwić; zawsze byli, tak siostra, jak i brat, grzeczni i sumiennie wykonywali swe obowiązki. Obowiązki, do których należało li tylko i wyłącznie chodzenie do szkoły:) Mój zakres obowiązków obejmował również tylko to, ale i tak musiałam i z tego wyłamywać się. Jako niepokorny duch, regularnie łamałam wszystkie zasady i łaziłam na wagary, gdy tylko ku temu była okazja. A, że zawsze bardzo dobrze się uczyłam, jedyne, co Pani Matka mówiła: „skończ te wagary i nie podrabiaj mojego pisma na zwolnieniach, bo w końcu będę przez ciebie siedzieć smarkulo!”
Dziś, gdy myślę o sobie sprzed lat, ciągle zastanawiam się, czemu moi Rodzice byli tak łagodni… ;)
Rządziłam domem nie robiąc nic . Babcia posprzątała, Babcia zrobiła kanapki ,Bąble poszły do szkoły, ja..no, różnie to bywało ;) W końcu mam chroniczne zapalenie zatok, jestem dzieckiem lekarza, ale, że jestem bardzo sprytna, wiem, jak zagrać..)
Tak kręciło się, bardzo miło i bardzo fajnie. Mama w pracy , czasem w domu.
Mama. Mój ówczesny wzór i ideał kobiety. Śliczna, zwykle w czarnych skórach, na szpilkach z i kluczykami w ręku. Nowoczesna ( jak na tamte czasy) , pełna blasku kobieta. Feministka całą sobą. Nigdy, ale to nigdy nie chciałam jej przyznać, że jestem nią zachwycona. Dopiero po wielu, wielu latach powiedziałam:” Mamo, zawsze chciałam być taka jak Ty”.
Jest silna , ale wtedy nie powstrzymała łez.
– nie wiedziałam córeczko, nigdy nie mówiłaś mi!
Nie wiem czemu tak jest, ale potrafię jak nikt inny ukryć swoje prawdziwe uczucia i mówię tylko to, co w danej chwili wydaje mi się stosowne. Mama była zawsze tak silna, tak pewna siebie i tak lubiana, że wydawało mi się, że jestem ostatnią osobą, od której oczekuje komplementów. Miała swój świat, jakże inny od mojego pełnego marzeń i tęsknot. Imponowała mi swą niezależnością i siłą przebicia. I zawsze dziwiło mnie, że wszyscy mówią, że jestem jej kopią.:)
Pewnego dnia
(a właściwie gdy dzień się budził) będąc na granicy świata snów i jawy, dziwnie poczułam czyjś wzrok na sobie. I delikatne szturchanie ręką w ramię. Otworzyłam oczy.Wujek Antek!
– Angie, budzę cię i budzę. Słuchaj teraz uważnie: Mamusia jest w szpitalu. W nocy wezwaliśmy erkę. Ma atak woreczka żółciowego. Zrobiłem śniadanie i kanapki dla Was do szkoły. Wszystko będzie dobrze. Ciocia Ala nie mogła przyjść, ma dyżur. Jakby co, dzwoń do cioci Ali. Będzie dobrze, nie bój się, tylko idźcie do szkoły! Potem Ciocia Ala przyniesie wam obiad, a później przyjedzie ciocia Ania opiekować się wami.
Dla mnie to, wówczas trzynastoletniej dziewczynki, nie było nic głupszego i bardziej niewiarygodnego. Mama w szpitalu?? Przypomnę moim młodym czytelnikom: był to czas, gdy nie było telefonów komórkowych, nie było więc jak skontaktować się z Mamą.
Idźcie do szkoły?! Tak, już idę! Cholera jasna! Będzie dobrze? A kto to wie???
Płakałam. Ale tylko chwilę. Gdy wyszedł wujek Antek, obudziłam Bąble.
– umyć się, ubierać w coś i zaraz jedziemy do mamy. Jest w szpitalu!
Siostra rozpłakała się, Brat zrobił podkówkę.
Swoją drogą: jak zodiakalny Baran i Strzelec mogą tak reagować? Hmm, a może reakcja nie jest wcale taka ważna? Już wtedy interesowałam się astrologią i niepojęte dla mnie było, że ja, Rak, wrażliwiec, tak szybko biorę się w garść, a znaki Ognia beczą???
Ehh, nieważne.
-zbierać kasę! Wszystko, co macie- zarządziłam.
(Wtedy, w latach osiemdziesiątych, nie było ani bankomatów, ani kart kredytowych)
Bąble zebrały wszystko, co miały.
– Ale nie wystarczy nam na powrót..- szepnęła siostra- a poza tym, co z milicją?
Były to czasy, gdy milicja ( czasem ZOMO) chadzała po ulicach i kontrolowała nie tylko tych” podejrzanych” , ale i uczniów, nieletnią młodzież również.
– a milicji to powiemy…nie wiem, co powiemy, ja powiem, Wy cicho! A teraz jedziemy do MAMY! A z kasą pomyślimy później. Jakby co, to przecież Mama nam da!
Pojechaliśmy. Najpierw autobusem do najbliższej miejscowości, gdzie jest stacja kolejowa. Bąble siedziały, ja stałam. Musiałam w końcu / jakby co/ ich bronić;) .Chyba dziwny był widok trojga dzieci w porze zajęć lekcyjnych, w autobusie. Na szczęście nie spotkaliśmy ani milicji, ani ZOMO.
Dojechaliśmy pociągiem do Brzegu. Tam spytaliśmy , gdzie jest szpital.
Przeszliśmy kilka kilometrów.
– dziś w nocy przyjęto tu panią z woreczkiem. Na operację. Nazywa się ….doktor R.
– a wy to…to kto jesteście?
– my jesteśmy dzieci doktor R. i szukamy Mamy!
– Mój Boże!
Za chwilę zobaczyliśmy Mamę. Nie miała siły, ale próbowała podejść do nas. Pędziliśmy do niej , wrzeszcząc ” mama, mama!”
Nie była w tych swoich pięknych szatkach , w których przywykliśmy ją co dzień widzieć ;
była w brzydkim szpitalnym szlafroku.
– zaraz mam operację. A tak prosiłam Alkę, by Cię Angie powstrzymała! – wycałowała nas.
Wtedy nawet ja zrobiłam podkówkę. Ale w przeciwieństwie do Bąbli, nie rozpłakałam się. Byłam przecież najstarsza, należało zachować jakiś image! ;)
Wróciliśmy taksówką, oczywiście Mama dała nam forsę. Po południu przyjechała rodzona ciotka, by nas pilnować.
Zanim jednak przyjechała ciocia Ania, wstąpiła do nas ciocia Ala. Z obiadem.
Ciocia Ala była, jak i moja Mama , znanym w okolicy lekarzem. Nie była jednak nigdy ani tak popularna, ani lubiana. Słynęła bowiem z wyjątkowo krewkiego charakteru. Potrafiła, gdy zalęgły się w jej mieszkaniu zakładowym karaluchy, złapać kilka w słoik i wyrzucić je Dyrektorowi Ekonomicznemu na biurko mówiąc słodko:
– co to, kurwa, jest??
Dalszych kurew i jazgotu cioci Ali nie będę już wspominać.;)
Dziwło mnie niezmiernie, że niektórzy porównują ciotkę, która przecież nie była moją rodzoną ciotką, do mnie i odwrotnie. Po latach już, Księżna Matka powiedziała , że ” ciocia Ala bała się mnie ze względu na pewne podobieństwa między nami” .
Wtedy , nie mając świadomości tych / rzekomych/ podobieństw, przyznam, że choć nie bałam się ciotki Ali, wolałam jednak nie wchodzić jej w drogę. Czułam, że mogłoby skończyć się to źle, a po co Mamie robić przykrość? ;)
Gdy przyszła do nas z obiadem, podeszłam do niej i patrząc jej prosto w oczy powiedziałam:
– ciociu, pojechaliśmy rano do Mamy!
Ciocia zerknęła na mnie , po czym suchym, beznamiętnym tonem rzekła:
– wiem. I to było bardzo głupie. Nie spodziewałam się jednak po Tobie tego Angie.
– dlaczego?- nie dałam za wygraną
– bo to było głupie! Nierozsądne i szalone! Jak mogłaś nie pójść do szkoły i jeszcze wciągnąć w to rodzeństwo??
Moje usta instynktownie zacisnęły się. Ty stara jędzo, ja ci zaraz dam, czekaj!
– a może my kochamy Mamę, nie pomyślała ciocia o tym?
To był koniec rozmowy.
;)))
*
Mama wróciła po kilku dniach.
Póki nie doszła do sił, byłam grzeczną, naprawdę grzeczną dziewczynką ;)
A ciocia Ala była znów bardzo, bardzo miła.
Jakiś czas ;)

Wieś, Dziadek i pies Happy*

Gdy miałam 10 lat, przenieśliśmy się z Mamą na wieś.
(…)
Było to jakieś 25 km od miasta i naszego Rodzinnego Domu, w którym został Ojciec i ukochani Dziadkowie. Nikt nas nie pytał o zdanie ; dorośli nawet jak zastanawiają się, co mogą myśleć dzieci i tak robią po swojemu. Tymczasem rozstanie z Domem i naszym zaczarowanym ogrodem, było dość ciężkie. Jedyne pocieszenie stanowiło to, że w każdą sobotę rano przyjeżdżał po nas Ojciec i zabierał nas na wyprawy po Dolnym Śląsku i do naszego Domu Rodzinnego, do Dziadków.
Wtedy właśnie poznałam dobrze dolnośląskie zabytki i różne, piękne miejsca naszego regionu. Czasem jeździliśmy z Ojcem dalej, w Pieniny i Tatry. Najwspanialszy był spływ Dunajcem; zauroczona byłam rzeką i flisakiem , do którego inni zwracali się per
” Józik” . Ale to już było później, gdy miałam chyba 14 lat ;)
Miłe, nawet bardzo miłe było to, że zamieszkaliśmy w domu, który troszkę przypominał nasz dom dzieciństwa. Był też szary i dość duży, miał balkony i blisko rósł stary, ogromny orzech. Cała okolica była zupełnie inna, niż ta znana nam z miasta. Od wschodu, zamiast różanego ogrodu pani Rózi, stało kilka domów jednorodzinnych otoczonych wypielęgnowanymi trawnikami; za nimi rozpościerały się pola uprawne, małe rzeczki i lasy. Wokół tych rzeczek było mnóstwo trzcin i mokradeł. Nie wolno było nam tam chodzić bez dorosłych. Mogliśmy natomiast chodzić do starego parku, otoczonego zniszczonym, siwym murem.
Park mieścił się po drugiej stronie naszej ulicy. Co dzień rano słyszeliśmy wiosną rechot żab dobiegający gdzieś z małych, prawie całkiem zarośniętych, płytkich stawów. W parku było mnóstwo wielkich i wiekowych drzew: dęby, buki, klony. Jesienią spadały z nich złote i czerwone liście, z których robiliśmy fantastyczne, kolorowe bukiety. W chłodne, listopadowe wieczory , stojąc na balkonie, opatulona grubym kocem, wsłuchiwałam się w pohukiwanie sów i puszczyków.
Lubiłam to miejsce, chyba nawet bardziej, niż poprzednie, gdzie tuż po rozstaniu się Rodziców zamieszkaliśmy z Mamą.
Nie od razu jednak tam wyjechałam. Choć zwykle Rodzice nie liczą się ze zdaniem dzieci , mnie dano, jako tej ” najstarszej i najsilniejszej” , wybór; mogłam zostać z Ojcem w moim Rodzinnym Domu. Nie musiałam długo zastanawiać się. Dom, Ojciec, Dziadkowie, ogród- jak mogę zostawić to? To wszystko, co stanowiło wtedy o moim życiu!
Zostałam w Rodzinnym Domu z Orzechem, którego gałęzie, w rytm powiewów wiatru, stukały o daszek na tarasem. I z tym czarnym, lśniącym fortepianem, moim dziecięcym wyzwaniem i miłością. Grałam ciągle, czasem moja Szkoła Muzyczna życzyła sobie, abym ją reprezentowała na różnych koncertach ” Młodych Talentów” . Odkryto w mojej skromnej osobie słuch absolutny, co, podobno, jest rzadkością w świecie.
Grałam i chodziłam po swym wielkim, pustym domu. Nie chciałam wtedy przyznać przed nikim, a najbardziej przed sobą, jak bardzo brakowało mi rodzeństwa i Mamy. Był Ojciec, byli Dziadkowie, był Dom, ale…
komu miałam dokuczać?Kogo drażnić? Z kim bić się ” na klocki”? Gdzie moja siostra, którą budziłam w nocy, gdy bałam się Ducha z Piwnicy?
Nie powinno się rozdzielać rodzeństwa i Rodzice szybko to zrozumieli. Nie minęły chyba dwa miesiące, gdy byłam znów z moimi
” Bąblami” i Mamą. Aby nie tęsknić za mocno za wszystkim, co trzeba było opuścić, codziennie prowadziliśmy długie rozmowy telefoniczne z Domem. Rodzice płacili niebotyczne rachunki, ale to wszystko wliczone było przecież w ich rozstanie. Ale najważniejsze , że co tydzień byliśmy znów w naszym zaczarowanym ogrodzie i przy ukochanych Dziadkach:)
*
Mieszkaliśmy w miejscowości znanej nie tyle z okolicznych lasów i hodowlanych stawów, ile z jednego z największych szpitali dla chorych i znerwicowanych dzieci i młodzieży. Mama prowadziła tam jeden z oddziałów.
Mieliśmy ładne, duże mieszkanie w nowym, białym bloku.
Mieszkała z nami nasza Ciocio- Babcia Staruszka i nasz pies, ciemnobrązowy wyżeł, o imieniu Happy. Był to ukochany pies Mamy.
I kochał ją, swym psim sercem, bezgranicznie.
Może to niewiarygodne, ale Hepuś poznawał z wysokości dwóch, sporych pieter , samochód Mamy. Mogło podjeżdżać dziesięć różnych aut, ale Happy reagował tylko na jej wóz. Gdy tylko wracała z pracy i podjeżdżała na parking, Happy stając na balkonie, dostawał swego rodzaju „ataku szału szczęścia”. Nie daj Bóg, by były wtedy niezamknięte na zamek drzwi! Hepcio potrafił otworzyć je, skacząc na klamkę. A wtedy pędził po schodach jak oszalały , by skoczyć na swą ukochaną Panią :)
Z Happym były zwykle same problemy. Ten kto zna psy, kto wie, jakie cechy ma wyżeł, ten rozumie. Wyżeł jest psem myśliwskim, ma mocno rozwinięty instynkt łowiecki. Nie jest to ani łagodny labrador, ani mądry owczarek niemiecki, ani wesoły, wierny kundelek.
Wyżeł potrzebuje przestrzeni, łąk, pól i lasów, by się wyhasać. I musi polować!
W naszej okolicy nie brakowało ani lasów, ani pól. Poza tym były sady i różne gospodarstwa.
Co dzień chodziliśmy z Happym na długie spacery . Jemu to jednak nie wystarczało. Gdy tylko ktoś nie zamknął drzwi na
cztery spusty , Happy czmychał. Przynosił potem upolowane kury i inne ptaki z sąsiednich gospodarstw, a Mama zawstydzona, musiała oddawać pieniądze pokrzywdzonym gospodarzom:)
Pewnego dnia przyjechał do nas Dziadek, Ojciec Mamy.
Dziadek był schorowanym, szpakowatym panem o lasce. Kiedyś miał wypadek i już nigdy nie odzyskał właściwej sprawności .
Opowiadał nam o swym oddziale partyzanckim, o Warszawie, w której studiował i mieszkał przed Wojną , o AK, której był żołnierzem. Dziwne,że niewiele mówił o swej żonie ( Mamie naszej Mamy) ,która była łączniczką i przerzucała paczki z żywnością do Getta Warszawskiego. Wszystko co wiemy o Niej, to od dalszej Rodziny i naszej Mamy. Dziś, po latach, myślę, że wtedy ciągle bolała go śmierć Babci i dlatego nie mógł o tym rozmawiać.
Dziadek miał pomóc Babci Staruszce i czuwać nad nami pod nieobecność Mamy, która większość czasu spędzała na dyżurach w szpitalu. I dzielnie wywiązywał się ze swej roli opiekuna trójki niegrzecznych dzieci, dopóki, dopóty…
Poszliśmy kiedyś na spacer z Happym. Dziadek dziarsko nam towarzyszył, choć musieliśmy bardzo zwalniać, by nie pozostawał w tyle. Wszyscy rozumieli to, z wyjątkiem psa Hepiego , który pędził radośnie naprzód. Nagle Hepuś, zobaczywszy krowy pasące się na wielkiej łące, rzucił się, by je ścigać. Pech chciał, że wśród spokojnego stada krówek, był też wielki byk. Takie zwierzę nie ucieknie, ani nie pozostanie obojętne na szczekanie jakiegoś tam psa ; byk zerknął na ekipę intruzów, zarył kilka razy kopytem o ziemię i postanowił przepędzić nas ze swego pola. Na szczęście Dziadek był daleko, my też i byk skupił swą uwagę na Happym, który , młody i sprytny, uciekł z prędkością błyskawicy do domu.
Po tym wydarzeniu, po jakimś czasie Dziadek jakoś uspokoił się. Aż pewnego dnia mój Braciszek uciekł na leśny plac zabaw pobawić się z kolegami i złamał rękę. Kto pierwszy się o tym dowiedział? Oczywiście Dziadek (który miał nad nami sprawować opiekę :))
Jakoś zatrzymaliśmy Dziadka. Na tydzień chyba; dopóki, dopóty Happy nie dopadł małego kotka .Dziadek z trudem wyrwał mu kocię z pyska, po czym kategorycznie stwierdził:
” Wracam do Wrocławia!”
:)
Dziadek wrócił do miasta, do swej ukochanej kamienicy.
Często Go odwiedzaliśmy . A gdy już byliśmy u Niego, od wczesnego dzieciństwa uwielbialiśmy robić porządek w książkach. Przestawialiśmy wszystkie książki, aby, niezależnie od epoki, tematu i autora, stały równo. Wujek i Ciocia strasznie denerwowali się, a Dziadek mawiał:
” wobec niespodziewanego Najazdu Hunów, musiałem pójść na ustępstwa” ;)
Czasem jeździliśmy z Dziadkiem i Mamą do Warszawy, gdzie Dziadek przed wojną mieszkał i studiował.
Dziadek pokazywał nam miejsca walk z Niemcami z czasów Powstania Warszawskiego i opowiadał wiele ciekawych historii z tamtego okresu.Ale dopiero Jego starsza siostra, którą odwiedziliśmy w stolicy, powiedziała nam, jak dzielnie walczył o Polskę i jak piękny był partyzancki ślub Dziadka i Babci w lesie.
(…)
Dziadek pozostanie na zawsze w mej pamięci jako tajemniczy, starszy, szpakowaty pan o lasce. Jako żołnierz AK.
Jako ktoś, kto przeżył tak wiele zła, że wolał zamknąć swą przeszłość, by nie budziła w nim od nowa tych strasznych emocji, które mogłyby i nam się udzielić.
Ale też jako ktoś pogodny, kto przytulał nas; niemłody pan o lasce , który ścigał psa Hepiego i odporny na prośby i ostrzeżenia swych dzieci,pozwalał nam przestawiać książki w Rodzinnej Bibliotece;)
Dziadek miał swą działkę. Przepadał za nią. Miał tam drzewa owocowe, pomidory i mnóstwo kwiatów.
Ale zawsze mówił, że najbardziej kocha konwalie.
Zrywał je kiedyś dla Babci, gdy w czasie wojny razem walczyli z Niemcami , kochali się i mieszkali w lasach.
Moja Mama kocha konwalie, ja też.
Nie wiem, czy to tylko my tak..?

Konwalie są cudowne, spójrzcie:
na sklaniaku
skalniak
2013052280420130522806
***

Opuszczam Was, Moi Drodzy Znajomi, Goście i Czytelnicy
mych wypocin
Wyjeżdżam na kilka dłuuuugich dni:)

DO ZOBACZENIA! ( wirtualnego ;)))

Pani Rózia, straszna piwnica, szafirki i róże*

Zawsze, gdy widzę szafirki, przypomina mi się…

20130505710

Mieszkaliśmy w zielonej, spokojnej dzielnicy Wrocławia. Nasz dom, szara, spora willa, był moim ukochanym miejscem na Ziemi.
Znałam wiele pięknych miejsc, każde letnie wakacje i ferie zimowe spędzaliśmy z Rodzicami w różnych kurortach, w bajecznych morskich i górskich okolicach; nic jednak nie było tak kochane, jak nasza stara willa z dużym, straszącym holem i jeszcze bardziej straszącą piwnicą. I tajemniczym Gabinetem Dziadka, gdzie ze ścian spoglądali na nas uwiecznieni na płótnach pędzlem różnych artystów, nasi przodkowie.
Gabinet Dziadka sąsiadował w Pokojem Fortepianowym. Pokoje dzieliła szklana, nieprzezroczysta ściana. W ścianie tej były takie same, szklane i nieprzezroczyste drzwi, przez które można było wejść z Pokoju Fortepianowego ( który w rzeczywistości był dużym salonem z pięknym czarnym fortepianem przy długich, białych zasłonach okiennych) do straszącego Gabinetu z portretami.
Pokój Dziadka był fascynujący nie tylko dlatego, że przodkowie z obrazów zerkali na nas, ani, że nie wolno nam było bez obecności starszych, zaglądać do księgozbiorów Dziadków; z Gabinetu można było wyjść przez podwójne, szklane drzwi do najcudowniejszego miejsca na świecie- do naszego ogrodu.
Droga do ogrodu wiodła też przez piwnicę, a raczej trzy piwnice, do których trzeba było zejść po krętych schodach. Najpierw trafialiśmy na przedsionek małej kotłowni, potem, gdy już przemknęliśmy obok starego pieca, był kolejny przedsionek trzech pomieszczeń: garażu, spiżarni i pralni. Do spiżarni nigdy nie chodziliśmy; było to zbyt ciemne i straszne miejsce.
Poza tym przez nią nie można było dojść do celu, czyli do naszego ogrodu. Drzwi od garażu były zamknięte przez Ojca na klucz i nigdy nie wchodziliśmy tam. Jedyną drogą do ogrodu , było przejście przez starą, nieużywaną od lat pralnię. Pralnia była bardzo dużym i dość jasnym pomieszczeniem; miała dwa zakratowane okienka, przez które, gdy wspięliśmy się na starą balię, widać było krzak bzu i irysy w ogrodzie. Wystarczyło już tylko zeskoczyć z balii, pokonać kilka schodków w górę, otworzyć zamknięte na duży klucz drzwi, pokonać kolejne kilka schodków i nagle byliśmy już pod starym ,wielkim orzechem w ogrodzie.
Często chodziliśmy przez piwnice do ogrodu.Ponieważ jednak przejście przez nie było zawsze wyprawą z dreszczem,
( szczególnie odkąd pewna starowinka opowiedziała nam o duchu złej kobiety wałęsającym się w podziemiach naszego domu) , najbardziej lubiliśmy schodzić do ogrodu z tarasu Dziadka Gabinetu. Mimo wszystko oczy przodków były mniej straszące, niż jakiś piwniczny duch!
Niestety ogromne , szklane drzwi tarasu otwierane były głównie w wolne dni, gdy Dziadek i Rodzice byli w domu.
Wtedy, w ciepłe, wiosenne i letnie dni, otwierano też szeroko okna salonu, a ja siedząc na schodkach do ogrodu, wsłuchiwałam się w dźwięki chopinowskich etiud, sonat, ballad i preludiów, z wielkim kunsztem wydobywanych z fortepianu przez mego Ojca. Patrzyłam wtedy na ogromny,wiekowy dąb, gdzie pląsały wiewiórki i wtórując Chopinowi, śpiewały ptaki. Nie myślałam wtedy ani o duchu z piwnicy, ani o złych rzeczach, wyczytanych po cichu w książkach Dziadków; myślałam o tym, ze świat może być naprawdę piękny.
(…)
Na co dzień opiekowały się nami dwie Babcie- jedna rodzona, druga siostra Mamy naszej Mamy, nasza Ciocio- Babcia. Byliśmy jednak tak pełni energii i niemal nie do upilnowania, kłóciliśmy się i biliśmy bez przerwy, że Babcie, wolały zamykać na klucz piękne, szklane drzwi salonu i Gabinetu Dziadka;) Pozostawała nam droga do ogrodu przez straszne piwnice.
Nic to, nic! ;) Ogród był najważniejszy!
Wielki, stary dąb rósł w ogrodzie sąsiadów. Nie mogłam zrozumieć, czemu nie u nas. Marzyłam, by wspinać się na niego hen, hen wysoko , usiąść w jego potężnych konarach i choć raz zobaczyć z bliska wiewiórki i mieszkające tam ptaki:)
Dąb dawał ogromny cień na ogródek sąsiadów i częściowo zacieniał inne ogródki. Pisano petycje do władz, by wyciąć go. Na szczęście nigdy nikt nie wydał zgody. Chyba moje dziecięce łzy miały taką moc.
Kochałam to olbrzymie, stare drzewo. Sąsiedni ogród, przez nie był inny ,niż wszystkie. Nic nie mogło tam rosnąć, z wyjątkiem kilku owocowych drzew, krzewów porzeczek, irysów, róż i mnóstwa paproci.
Podziwiałam je i śnieżnobiałe konwalie, które wiosną nieśmiało wychylały swe kwiaty spod cienia dorodnych ,paprociowych pióropuszy. A te rosły coraz bardziej z dnia na dzień, budząc coraz większy mój zachwyt.Czasem, gdy w czerwcu Dziadek zakładał swój elegancki garnitur i szedł na koniaczek i brydża , chowałam głęboko pod poduszkę klucz od tarasu i w nocy, nie patrząc na ściany i oczy przodków, biegłam do ogrodu sprawdzić, czy nie ma czasem gdzieś pod dębem kwiatu paproci :)))
Przepadałam za starym dębem i ogrodem sąsiadów.
Nasz ogród był inny. Ponieważ było nas troje, Dziadkowie postanowili zrobić z ogrodu miejsce tylko dla nas.
Mieliśmy swoją huśtawkę- łódkę, w miejsce fontanny brodzik i swój własny, drewniany , mały domek, nazwany natychmiast
” Domkiem dla Lalek” . Dziadkowie zostawili tylko krzew bzu, trochę irysów i róż. Reszta- jabłoń, morela, śliwa, grusza i połacie trawnika, były dla nas. I jeszcze śliczny świerk, tuż obok Domku dla Lalek:)
Szaleliśmy w naszym ogrodzie, biliśmy się i godziliśmy i tak prawie bez przerwy. Prawie, bo..
Bo od wschodniej strony graniczył z nami pewien przepiękny ogród.
*

Pani Rózia
Pani Rózia była gospodynią w domu naszego sąsiada, pana docenta S., starszego, dystyngowanego pana. Pan doc.S. był wdowcem, jego dzieci,młodzi ludzie oddani nauce, szybko uciekły z PRL( u) . Podobno gdzieś daleko, za ocean.
Pan docent S. mieszkał sam w dużej willi i czasem tylko w ciepłe dni wychodził na taras pooddychać świeżym powietrzem i delektować się widokiem i zapachem róż. Róż, które od lat pieściła Pani Rózia.
W ogrodzie docenta S. nie było ani huśtawki, ani paproci, ani cudownego dębu. Słońce, słońce tańczyło wśród pięknych, ozdobnych traw, jasnych ścieżek i nawet gęstych gałęzi owocowych drzew. Była tam czereśnia, której gałęzie opadały na nasz Domek dla Lalek. W lipcu właziliśmy na dach domku i niczym pazerne stado szpaków wyżeraliśmy czereśnie;)
Ale najpiękniej było wczesną wiosną.
Gdy jabłoń i grusza budziły się z zimowego snu, a bez próbował zakwitać, u Pani Rózi , pod naszym płotem, pojawiały się różnokolorowe tulipany i cudnie pachnące, niebieskie kwiatuszki.
Uwielbiałam je. Szafirki. Zastanawiając się , czy to grzech , sięgałam małą rączką za ogrodzenie i zrywałam je.
Grzech? Zaniosę Babci, Ona wytłumaczy wszystko.
-nieładnie zrywać kwiatki z obcego ogródka!
– ale my mamy tylko róże i kilka irysów Babciu…
-nie mamy innych kwiatków, bo zdeptalibyście wszystkie. Nie wolno rwać z ogródka sąsiadów!
– a jeśli przez kratkę rosną już prawie u nas?
– to nic. Nie należy rwać!
Pamiętam Ją siedzącą w jasnym, wiklinowym, bujanym fotelu. Czytała nam Mickiewicza, Słowackiego , potem Sienkiewicza i Norwida i w końcu Witkacego. I wciąż powtarzała zasady pisowni w j. polskim. Czasem mieliśmy dość tej gramatyki i literatury ,ale Babcia i tak zawsze przemycała swoje ;)
( …)
Zerwałam dla Babci bukiet szafirków.I tulipana..tak przy okazji. Ale gdy powiedziałam, Babci, że spytałam Panią Rózię, czy
pozwoli mi zerwać dla mojej Babci kwiatków wiosennych zza płotu, bo my nie mamy
Babunia nie była zachwycona.
Ale w końcu uśmiała się :)
Latem ogródek Pani Rózi kwitł. Dosłownie.
Lubiłam patrzeć na ten ogród. Czasem, gdy budziłam się rano, przed wyjściem do szkoły, musiałam zerknąć na wschód. Tam, gdzie słońce budząc się , delikatnie dotykało różnokolorowych róż. Bo w ogrodzie Pani Rózi było sto róż.
Różowe, herbaciane, żółte, białe i czerwone. Tych najwięcej; ogrodowe, parkowe i pnące.A Pani Rózia co dzień rano przychodziła, by je podlać.
Nasze róże nigdy nie były tak piękne , choć też były dumne i pyszne, jak to róże.
Pani Rózi dorodne róże ozdabiały alejki w głębi ogrodu docenta S.
(Dlatego łatwiej było mi przynieść Babci czerwoną różę spod Salki Katechetycznej ;)
Wiem, że Babcia , mimo wszystko, cieszyła się. )
*
Ogródek Pani Rózi był dla mnie czymś niezwykłym. Choć kochałam całym sercem stary dąb, przy nim paprocie, nasz ogród i Domek dla Lalek, to słoneczny i różany ogródek Pani Rózi był miejscem cudownym.
*
Gdy odszedł docent S., pani Rózia wyjechała w swe rodzinne strony, chyba w centrum Polski. Podobno niedługo potem umarła.
Dawno temu opuściłam mój Rodzinny Dom. Z tym straszącym holem, piwnicą i Gabinetem Dziadka.
W starym domu mieszkają moi Bliscy.
Ale…
Dziś już nie ma róż Pani Rózi. W domu docenta S. jest jakaś znana kancelaria,
a ogród otoczony nowoczesną zeribą.
Wewnątrz ” bezkresna zieleń traw” .
Nie ma róż.
*
Może kiedyś dowiem się , gdzie śpi Pani Rózia i zaniosę jej róże.
Te ogrodowe, czerwone.
cdn.
z internetu

Chojnik

Dla Marysi:)

Często lubię wracać do miejsc, w których już byłam. I nie tylko dosłownie, fizycznie znów w nich być; lubię przenosić się w przeszłość i wracać wspomnieniami.
Kiedyś, dawno temu ( a może wcale niedawno? Przecież czas jest rzeczą względną ) , gdy byłam małą dziewczynką, zawsze w zimie jeździłam z Rodzicami i Rodzeństwem na ferie w góry.
Karkonosze są oddalone od Wrocławia zaledwie około 100 km. Dla mnie i mojego Rodzeństwa, wówczas kilkuletnich dzieci, wydawało się to olbrzymią odległością. Tym bardziej, że jeździliśmy zwykle pociągiem.
Jaka to była atrakcja! Ten stukot kół pociągu, te tunele i widoki ,najpierw nizin, potem pagórków i wreszcie gór! Zimy wtedy były prawie zawsze śnieżne i mroźne; jeśli jednak nawet u nas, w mieście była plucha, oczywiste było, że tu, w górach będzie śnieg.
A czego mogą bardziej chcieć zimą dzieci? Mieliśmy swoje ulubione śniegowe kombinezony– my( ja i siostra) jasne, nasz młodszy brat ciemny, granatowy. Ponieważ nasz dom wczasowy był położony na dość dużej górce, już w pociągu , tuż przed stacją docelową Mama zakładała nam te kombinezony. A my cieszyliśmy się, że zaraz będziemy w górach! :)
Mieszkaliśmy w Zachełmiu , w niedużym domu wczasowym, należącym do AE, w której pracował Ojciec. Wtedy istniały jeszcze tzw wczasy zakładowe. W naszej rodzinie podział był jasny: w lecie jeździmy nad morze z Mamy zakładu pracy, zimą w góry z Ojca uczelni.
Przepadaliśmy za Zachełmiem. Cudowne było wspinać się pod górkę do naszego domu wczasowego( choć Księżnej Matce mniej to podobało się ;) Świetne było też schodzenie ,dobre 200m. w dół ,do innego domu wczasowego na posiłki:)

LastScan my w Zachełmiu
Ale najcudowniejszym był dla nas widok z naszych okien na położony na przeciwległym wzgórzu zamek!
Wieczorami Ojciec zabierał nas na spacery na sankach po okolicy. Zaczepialiśmy swoje saneczki jedne o drugie, a On ciągnął ten mini- kulig. Niedaleko zaczynał się las i bardzo baliśmy się tam chodzić wieczorem, choć Ojciec zapewniał, że tam jest bezpiecznie.
Największym wyzwaniem dla nas jednak okazało się to, gdy Ojciec kiedyś oznajmił: idziemy dziś na Chojnik!
Chojnik- ten zamek, który widzieliśmy z naszych okien!
Między wzgórzem, na którym stał Chojnik , a tym, na którym był nasz dom wczasowy, rozciągała się rozległa dolina. Na szczęście tamtędy prowadził jeden ze szlaków turystycznych i wśród śnieżnych zasp była wydeptana ścieżka.
Szliśmy dziarsko przed siebie zdobywać zamkową górę. Ojciec uzbroił nas w wielkie kije, po to, by łatwiej było nam pokonywać trasę. Oczywiście, w swoim stylu, żartował, że to po to ” gdyby napadły nas wilki”. Był mistrzem tworzenia napięcia!
Wspinaliśmy się pod górę ; najpierw szybko i wesoło, potem z coraz większym trudem. Księżna była bardzo niezadowolona, że Ojciec wybrał najtrudniejszy szlak. Ciągle dąsała się:
-nie damy rady a dziećmi! Coś Ty wymyślił! Wróćmy!
– damy radę. Idźcie za mną!
Szliśmy za Ojcem posłusznie. Czasem brał na ręce naszego młodszego brata i niósł . Potem szli trzymając się mocno za ręce. Pani Matka zabezpieczała tyły – szła na końcu , asekurując mnie i moją siostrę.
Doszliśmy wreszcie pod sam Chojnik. Wyglądało to ,mniej więcej, tak:
Chojnik-329
Chojnik-338Chojnik-334

Mniej więcej, bo dziś, po tak wielu latach, nie jestem pewna, czy szliśmy akurat tamtędy ;)
Tak czy inaczej : widok był niemal identyczny:)
Aby wejść na sam Chojnik, trzeba było jeszcze pokonać oblodzone skały. Pomimo tego, że droga zabezpieczona była specjalnymi łańcuchami, Pani Matka i tak była wściekła:
-zabijemy się wszyscy! Co za idiotycznym pomysłem było iść tutaj tędy!
– damy radę- powtórzył Ojciec. Ja wejdę na górę, Ty mi podawaj dzieci. A wy-zwrócił się do nas- macie trzymać się z całych sił łańcuchów!
Wspólnymi siłami zdobyliśmy szczyt! I zamek.
A tam czekały nas niesamowite opowieści. Zapamiętałam jedną:
Dawno, dawno temu, pewien książę miał córkę. Na imię jej było Kunegunda. Była to panna piękna, lecz bardzo wyniosła. Obiecała sobie, że wyjdzie tylko za tego, który zimową porą, objedzie konno zamek. Było to niemożliwe i każdy ze starających się o jej rękę śmiałków, ginął w przepaściach.Aż znalazł się jeden, dzielny i odważny rycerz, który pokonał trudną drogę. Kunegunda zakochała się w nim, bo, prócz tego, że dzielnym, to pięknym młodzieńcem był. Rycerz jednak pokłonił się nisko Kunegundzie i odjechał w siną dal. Próżna panna , nie mogąc znieść upokorzenia, rzuciła się w przepaść.

Natomiast prawdziwa historia zamku wygląda tak:
Prawdopodobnie już w końcu XIII wieku istniał tu dwór myśliwski, wzniesiony przed 1292 rokiem przez księcia świdnicko jaworskiego Bolka I Surowego. W latach 1353-64 książę świdnicko jaworski Bolko II Mały wzniósł na szczycie murowaną warownię.
W 1364 r. oddał go w zastaw niejakiemu Thimo von Colitzowi, który ku zaskoczeniu księcia prędko sprzedał nabyte prawa do zamku królowi czeskiemu Karolowi IV Luksemburczykowi. Wprawdzie Karol IV pozostawał sojusznikiem księcia, zbyt silnym jednak, by śląski Piast pozwolił mu długo posiadać ważny strategicznie zamek. Dlatego też czym prędzej Chojnik z rąk Czecha wykupił i… w 1368 r. zmarł. Opiekę nad zamkiem przejęła wdowa po Bolku II – Agnieszka Habsburska, która w 1381 r. przekazała zamek rycerzowi Gotsche Schaffowi – od imienia którego ukuto potem nazwisko Schaffgotsch.
W rękach Schaffgotschów twierdza pozostawała nieprzerwanie aż do 1634 r. kiedy jednego z nich – Hansa Ulrycha II oskarżono o zdradę cesarza Fryderyka II, uwięziono i rok później ścięto, jego dobra zaś wraz z Chojnikiem, mocą cesarskiego rozkazu, skonfiskowano. Do Schaffgotschów zamek powrócił w 1648 r., nie zamieszkali w nim jednak, odnajdując swą siedzibę w Cieplicach. Do opieki nad twierdzą już wówczas chętnie odwiedzaną zwłaszcza przez kuracjuszy z pobliskich Cieplic, wyznaczyli śląskiego rytownika i szlifierza szkła Fryderyka Wintera. W 1675 r. podczas sierpniowej burzy piorun uderzył w zamek i spowodował wyniszczający go pożar. Od tego czasu Chojnik pozostaje malowniczą ruiną, jednym z najpopularniejszych celów karkonoskich wycieczek. W 1822 r. ulokowano w jego murach gospodę i bazę górskich przewodników, a ok. połowy wieku otwarto niewielkie, funkcjonujące do dziś schronisko turystyczne „Na Zamku Chojnik”.

http://www.karpacz.net/atrakcje-w-okolicy-39/zamek-chojnik-2313/historia-2314/

Chojnik, jaki pamiętam i znam:
Chojnik-344
Chojnik-347

Byłam na Chojniku wiele razy. Choć pamiętam go głównie z wypraw zimowych z Ojcem, byłam tam nie raz z moimi dziećmi.
Nigdy jednak nie wdrapywaliśmy się tam zimą;
Chojnik w zimie został już na zawsze „zarezerwowany”
dla mego Ojca:)

ruiny-zamku-chojnik-zima-27079
i dla nas wtedy.

Może jednak niedługo znów wejdę na zamkową górę zimą.
Skoro troje dzieci kiedyś dało radę..;)

LastScan MY

Źródła:
http://www.chojnik.pl/pl/zamek
http://www.karkonosze.ws/wezel_szlakow_zdjecie_5456.html

*Pierworodna *

        Kilkakrotnie już, czytając teksty Caddiego czułam – gdzieś tam w głębi- odniesienie do swego życia;  widziałam gdzieś tam siebie i miałam, nieodpartą ochotę natychmiast wziąć w rękę pióro/ to wirtualne/ i coś szybko napisać.Jednak, wiadomo jak to jest z tym czasem; ciągle nie ma go zbyt wiele, niestety.

    Caddi pisze wiele i o wszystkim. Ale zawsze subtelnie i nigdy, w przeciwieństwie do wielu, nie agituje, nie epatuje złością, nie prowokuje/ a jeśli już, to tak dyskretnie, że inni powinni uczyć się, czym jest KLASA)
Moją ulubioną serią tekstów Caddiego,  jest, prócz opowiastek o Heli i Marianie, czasem występujące teksty o Jego Pierworodnym Szczęściu:)

http://caddicus.blogspot.com/2012/10/coreczka-tatusia.html

http://caddicus.blogspot.com/2012/06/pan-c-lubi-byc-tata.html

Przyznam,że i ja jestem Pierworodnym Szczęściem.
Swego Ojca Pierworodnym Szczęściem :)

***

 Specjalnie dla CADDIEGO- mój dawny, ale ponad czasowy chyba, tekst:

Jedną z najważniejszych osób w moim życiu jest, obok Księżnej Matki, Król Ojciec.
Król, jako że jestem Jego Pierworodną ( i do tego córką! ) ma do mnie niesłychaną słabość. Księżna potrafiła zawsze patrzeć na mnie krytycznie i bez emocji ( no, chyba, że przegięłam na całej linii i doprowadzałam Ją do palpitacji serca : )) ; Ojciec natomiast zawsze i od zawsze widział w każdym, nawet najbardziej moim szalonym posunięciu, sens. I przyczynę. Nigdy nie zgadnę,czy bardziej jako mój Ojciec, czy Matematyk? I, rzecz jasna, zawsze bronił mnie. Czasem, gdy byłam małą i potwornie niegrzeczną dziewczynką, miał ochotę uszczypnąć mnie w ucho. A gdy udało się Jemu to zrobić, była to dla mnie największa z możliwych kar : ))
Gdy miałam 2 lata, dostałam w prezencie od losu siostrę. . Gdy przywieziono ją wraz z Panią Matką ze szpitala, powiedziałam, pokazując stanowczym gestem ręką, jedno słowo:
WON!
Z opowieści rodzinnych wiem, że tylko Król Ojciec nie uznał tego za rzecz złą; raczej rozśmieszyłam Go: )
Mniej już było Królowi do śmiechu gdy strąciłam z tarasu wózek z maleńką, nowo narodzoną siostrą ; był zły również wtedy,gdy prawie złamałam nos huśtawką, rocznejwtedy, siostrze ; )

      Nie był również zadowolony z mojego występku też ,gdy zaproszono do Starego Zamku Znajomych z Francji wraz z synem. Chłopczyk ten miał chyba jak ja wtedy, około 5 lat; siostra miała 3 latka. Była jak mały Amorek: wielkie, błękitne oczy , burza płowych loków. Nie dość, że od początku zazdrościłam jej urody, to już doprowadziło mnie do szewskiej pasji, gdy mały cholerny Francuz chodził za siostrą krok w krok i dawał jej cukierki! :)
Zemsta była straszna: został przeze mnie zrzucony z kamiennych schodów w Zamku : )) Podobno (na szczęście!) NIC  poważnego się nie stało się temu młodemu, francuskiemu księciu;
ale wtedy Angie i tak po cichutku zacierała ręce : Potłukł się i wył!
Zemsta smakuje słodko! ;)))
Księżna i Król długo przepraszali rodziców Francuza..
Ale Ojciec, gdy udzielał mi reprymendy, miał ten dobrze mi znany, wesoły błysk -w oku : ) I swoją straszną, a moją ulubioną, straszącą wszystkich
MINĘ ROZBÓJNIKA :))
Wiele razy wyprowadzałam Króla i Księżną z równowagi; na pewno nie zapomną nigdy jak uciekłam im nad morzem z domu wczasowego mając..ROCZEK i przynieśli mnie na rękach ” dobrzy ludzie” ; do dziś, gdy spotykają się te sto lat po rozwodzie, spierają się o to, „kto wówczas zawinił”
Bardzo mocno przeżyli też to,  gdy uciekłam z plaży mając 3 latka i Król Ojciec wraz z ratownikami poszukiwali mnie na dnie Bałtyku a Księżna , tuląc do piersi maleńką moją siostrę drżała w spazmach płaczu. Ja tymczasem , wykorzystując wcześniej chwilę nieuwagi Rodziców, gdy ci zwijali nasze plażowe obozowisko ( czyli wózek, nocniczek, koce,ręczniki, dmuchane foteliki dziecięce, buteleczki z naszym piciem itd) wmieszałam się w tłum plażowiczów. I spokojnie poszłam przez Duży las, przeszłam przez drogę szybkiego ruchu i następny Duży las do..stołówki. Gdyż, po prostu…i tak tam mieliśmy przecież zaraz iść, a ja byłam JUŻ głodna!
Taaak, zwykle wiedziałam CZEGO CHCĘ ;)
Przyniosła mnie z powrotem na plażę jakaś Pani, której opowiedziałam DOKŁADNIE jak się nazywam i dlaczego jestem w środku lasu sama. I do tego nago:)   Król, gdy doszedł do jako – takiej równowagi stwierdził podobno, że
” to całe posunięcie Angie świadczy o Jej wielkiej inteligencji, sprycie, elokwencji oraz nieprzeciętności” . Księżna natomiast miała tylko jedno do powiedzenia:
Ta Cholera Nas kiedyś wykończy!

              Zupełnie nie rozumiem, czemu przylgnęło do mnie, najczęściej używane pod moim adresem przez Panią Matkę mą, imię Gówniara ;)))
Gdy miałam 3 lata uciekłam z mojego pierwszego Zamku w mieście Wrocław. Gdy obcy” dobrzy ludzie” odtransportowali mnie z powrotem, opowiedzieli Królowi mój dialog z nimi:
– dziewczynko, czemu jesteś tutaj, w środku Wrocławia sama?
bo będę jechać tramwajem
– a gdzie Twoi rodzice?
chyba w domu
– aha. A jak się nazywasz?
Gówniara
: ))
Potem wyjaśniłam gdzie mieszkam i ” dobrzy ludzie” zaprowadzili mnie do domu.
Król Ojciec wściekł się i oskarżył wszystkich- tzn dwie Babcie, które nas pilnowały, o złą opiekę.Babcie płakały, Księżna krzyczała, a
Angie słodko patrzyła na Ojca. Tak niewinnie.
I jak mógł na mnie nakrzyczeć? ; )))

Ostatnio , jak zwykle raz na jakiś czas, Król ze swego Zamku ” wykonał telefon” do mnie
( Król NIENAWIDZI tego określenia ;uznaje je za wyjątkowo z tych najbardziej prostackich prostackie)
– gdzie jesteś dziecko, jeśli można wiedzieć?
– w domu, właśnie budzę się z drzemki, możesz mówić
– aha. Spytam tak banalnie: co słychać?
Opowiedziałam Królowi różne historie z ostatnich dni. Nawet tę, gdy zwiałam od tego debilizmu w Lany Poniedziałek. Król powiedział:
dziecko, pomimo tego, że
zasugerowałaś mi na początku rozmowy, że, delikatnie mówiąc , masz w dupie moją opinie,
i tak powiem co o tym myślę: zgadzam się z Tobą! I to nawet nie w 90iu (jak zwykle) ,a w 100 procentach.
I bardzo podoba mi się Twoja filozofia życiowa. Nawet coraz bardziej, z biegiem lat. Ogólnie.
A poza tym- wiesz, że będę zawsze po Twojej stronie!
: )))

* Mieszkanko na poddaszu*

Na najwyższym piętrze zamku jest małe, urocze mieszkanko. Niektórzy nazywają je ” klitką na poddaszu” i pewnie w tym wiele racji; mieszkanko to ma może 15m2 powierzchni, a składa się z jednego pokoiku, przylegającej doń kuchni o ukośnym dachu i wąskiej łazienki, gdzie sufit jest tak mocno ścięty, że osoba o wzroście powyżej 1,50 dokonując tam toalety, powinna mieć baczenie na swą głowę.
Od początku swego istnienia, małe mieszkanko cieszyło się dużym powodzeniem wśród chętnych do wynajmu czegoś na jakiś czas. W ciągu trzydziestu lat mieszkało tam wielu, zwykle bardzo ciekawych postaci. Gdy miałam 11 lat , jednym z ulubionych, wieczornych zajęć moich i mej paczki było nasłuchiwanie ( „podsłuchiwanie” brzmi znacznie gorzej;) odgłosów szalonych imprez wyprawianych tam przez ówczesnego lokatora, młodego, przystojnego psychologa. Czasem przez otwarte okienka wydobywały się dźwięki gitar i innych instrumentów, zagłuszane radosnym śpiewem gości. Nieraz zastanawialiśmy się, dlaczego ktoś wieczorem wylewa zupę przez okno.;) Mieszkanko tego pana oraz wszystko, co się tam działo, było dla nas tym bardziej interesujące, że uczestnikami rozśpiewanych imprez byli znajomi psychologowie, lekarze, często nasi Rodzice lub znajomi naszych Rodziców. Pomimo największych chęci, nie mogliśmy i tak nigdy wychwycić o czym gadają i z czego się śmieją; mieliśmy zresztą ważniejsze sprawy do załatwienia, jak choćby podrażnić lokatora z sutereny. Lub zrobić wielkie ognisko z..siana, które ten trzymał dla swoich królików ;)
*
Wiele lat później, gdy moje starsze latorośle przyszły na świat, wraz z ich ojcem, a mym ówczesnym małżonkiem, odwiedzałam czasem małe mieszkanko na poddaszu. Zajmowało je wtedy młode małżeństwo , nasi przyjaciele. Sąsiad był miłośnikiem win, których produkcją na użytek własny trudnił się od lat , z powodzeniem. Często sąsiedzi odwiedzali nas w naszym zamkowym mieszkaniu; nigdy jednak nie było to tak magiczne, jak przesiadywanie u nich. Zrozumiałam wtedy, że maleńkie mieszkanko na poddaszu ma w sobie COŚ niepowtarzalnego, coś, co mimo jego niewygód wszelkich, przyciąga jak jakiś magnes.
Gdy urodziło się drugie dziecko sąsiadom, musieli opuścić to małe, magiczne gniazdko. Nie sposób przecież egzystować w czwórkę na 15 metrach..
Po tych sąsiadach przyszli następni. Również nasi przyjaciele, również młode małżeństwo. Ponieważ był to okres wypraw po złoto na Zachód mego szanownego Don Kichota/ pana męża/ , często byłam sama gościem sąsiadów w ich ślicznym, przytulnym mieszkanku. Nowi sąsiedzi byli bardzo, bardzo gościnni. Często niespodziewanie dzwonili do mnie, że ” mam szybko przyjść”. 15 lat temu byłam znacznie silniejsza i było mnie znacznie mniej, wobec czego pokonanie dwóch wysokich pięter w tempie błyskawicy, nie stanowiło dla mnie problemu. Rozpromieniona wpadałam do nich, gdzie byłam natychmiast wciągana do kuchni
( kuchnia to moje ulubione miejsce w każdym domu! ) . Koleżanka zwykle czekała na mnie albo z jakąś nową, pyszną potrawą do spróbowania, albo sukienką do zmierzenia lub z chęcią zwykłego pogadania i degustowania wraz ze mną różnych napojów produkcji małżonka. Tak, nowy sąsiad , podobnie do swego poprzednika był amatorem i wytwórcą napojów procentowych. W przeciwieństwie jednak do starego sąsiada, zajmował się produkcją nie tylko swojskich win, ale i alkoholi wysokoprocentowych.
Pewnego razu , jak zwykle zadzwonili wieczorem, abym ” szybko przyszła, jeśli mogę” . Pobiegłam niczym sarenka pokonując szybciutko kilkadziesiąt schodów pod górę. W kuchni czekała sąsiadka z napełnioną po brzegi szklanką jakiegoś ciemnego napoju
– spróbuj koniecznie i oceń Angie! Ty się znasz na winach. Uprzedzam tylko, ze to trochę mocniejsze wino.Ale wypij duszkiem, dasz radę!
To, że jestem znawczynią win, a jeszcze bardziej to, że dam radę, tak podbudowało mnie,że postanowiłam spełnić życzenie sąsiadki w mig. Na bezdechu wychyliłam 3/4 szklanki, po czym..oczy moje stały się ogromne niczym talarki, a oddech gdzieś ugrzązł w płucach
– śliwowica!- wykrztusiłam w końcu- fuuck, co to jest??
Okazało się, że faktycznie sąsiad w ramach swych eksperymentów przegonił zwykłe wino spirytusem, dodał czegoś na śliwkach i tak powstał ten cudowny napój, którego recenzentem miałam być ja.
Po wypiciu drugiej szklanki, tym razem powoli i z sąsiadami,po pełnym uznaniu dla nowego trunku kolegi, wróciłam do domu. Dwa wysokie piętra w dół. Droga powrotna była znacznie trudniejsza.
Dziwnie schody wydawały się bardzo dłuuugie, a poręcze jakby ruchome ;)))
Przepadałam za wieczorkami u sąsiadów. Nie zawsze zakrapianymi śliwowicą przecież. Niestety z czasem i oni opuścili małe mieszkanko na poddaszu. Było mi smutno. Teraz, aby odwiedzić ich lub poprzednich, musiałam ubierać się w coś, odpalać auto i jechać kawałek.To psuło mi całą przyjemność ewentualnych wizyt. A świadomość, że nie będę mogła w myśl zasady piłeś- nie jedź ,oceniać efektów pracy sąsiadów, całkiem odbierała mi chęć wyjścia poza zamek.
Gdzież te czasy, gdy biegłam w szlafroku, podomce czy zwykłym dresie na górę pogadać o wszystkim i niczym i spróbować różnych smakołyków!
*
Smutek mój nie trwał długo. Kilka lat temu wprowadziła się do mieszkanka na poddaszu moja przyjaciółka. Wtedy była jeszcze tylko koleżanką znaną z widzenia; błyskawicznie jednak zaprzyjaźniłyśmy się. A mieszkanko znów tętniło życiem.
I to jakim życiem!
Ale to już osobna historia, którą, jeśli chcecie, opowiem kiedyś :)