Ostatni autobus*, czyli te cudowne lata osiemdziesiąte.

Ponury, listopadowy dzień. Od rana deszcz, potem mgły, potem szaruga i za chwilę ciemno. I znowu mgły.
Pomimo tego lubię listopad; szczególnie wtedy, gdy wspominam listopadowe historie sprzed lat.

Z serii:
Z pamiętnika Angie, czyli gdyby głupota miała skrzydła…

Był któryś z listopadów drugiej połowy lat osiemdziesiątych. Piątek, pogoda taka sama jak dziś : ponuro, mgły rano i wieczorem. Wysiedzieć na zajęciach w ogólniaku graniczyło z cudem i naprawdę wymagało wielkiej siły / woli/. Teoretycznie, można było znów połazić po miasteczku zamiast udawać , że się uważa na lekcjach. I pewnie tak zrobiłabym gdyby nie Grazia, moja przyjaciółka, która miała dziś ważny sprawdzian i której musiałam pomóc. Musiałam, ponieważ tak postanowiłam. Od początku roztoczyłam nad nią opiekuńcze swe skrzydła i przyrzekłam jej ( oraz sobie) , że ona da radę.Najpierw pisałam jej wypracowania z j.polskiego i z historii, ale ponieważ nauczycielki szybko zorientowały się co do istnienia tego procederu, po otrzymaniu ostrej reprymendy, postanowiłam inaczej pomóc Grazi. Jedynym sposobem było poprawiać to, co sama próbowała płodzić. Było ciężko, ale z czasem Grazia nauczyła się pisać z sensem i niemal bez błędów. Gdy jednak nadchodził jakiś ważny dla Grazi dzień, moja pomoc / duchowa/ była niezbędna. Tak było i tamtego listopadowego dnia.
Musiałam być w szkole. Ponieważ posiadam wybitną umiejętność wyłączania się, jakoś zniosłam te wszystkie nudne godziny lekcji. Otuchy dodawała mi myśl, że po południu idziemy z Grazią do naszej ulubionej knajpy na oblewanie Grazi sprawdzianu. Niezależnie od jego wyniku, of course!
Ulubiona knajpa była oficjalnie kawiarnią i mieściła się w podziemiach ratusza. Oficjalnie, ponieważ w rzeczywistości była zwykłą knajpą, gdzie z wyjątkiem flaków, tatara i śledzika, piwa, wina i wódki nic nie można było dostać. W przeciwieństwie jednak do większości okolicznych knajp ,nie była typową mordownią. Było to miejsce na tyle przyjemne i dość spokojne, że gromadziła się tam zwykle młodzież z różnych szkół średnich. Często ci, którzy dojeżdżali z okolicznych miejscowości do tutejszych szkół ,miast marznąć na dworcu PKS w oczekiwaniu na godzinę odjazdu danego autobusu, czekali w naszej Ratuszowej.
Ponieważ los sprawił,  że zamieszkałam znów z Panią Matką na jej ukochanej prowincji, przez ostatni rok liceum musiałam wraz z innymi dojeżdżać do tego miasteczka. Oczywiście, jak pewnie domyślacie się, nie zawsze moja poranna jazda autobusem kończyła się posłusznym pójściem do szkoły. Ale to już zupełnie inna historia, którą może kiedyś opowiem.
Nasza Ratuszowa musiała mieć  w sobie przedziwny magnes , ponieważ nie było dnia, abyśmy po lekcjach nie zachodzili tam. Czasem zostawało się dłużej i wracało się jakimś wieczornym autobusem. Bywalcy knajpy tworzyli skupisko różnych ludzi; od młodzieży szkolnej począwszy, na starych, zaprawionych w knajpowych bojach wygach  skończywszy. Swoista zbieranina, mieszanina lub, jak ktoś woli mieszanka wybuchowa. I to niemal dosłownie, ponieważ czasem późnym wieczorem latały po knajpie krzesła i stoły i nasza ulubiona kelnerka, ciągle wściekła na cały świat pani Marysia ,przeklinając wszystkich pijaków na Ziemi telefonowała po milicję. Oczywiście znam to tylko z opowieści znajomych ;)
Ze względu na złą sławę Ratuszowej, koleżanka Grazia konsekwentnie unikała tego miejsca. Ale tylko początkowo tzn. dopóki nie wyjaśniłam jej, że mordobicia odbywają się tam po dwudziestej drugiej i absolutnie nie ma potrzeby się bać niczego , gdy się idzie tam o przyzwoitej porze. Poza tym zdążyłam poznać tam kilka ciekawych osób,przy których można czuć się bezpiecznie, z jedną z nich zaprzyjaźnić, w innej nawet lekko zakochać i nie ma powodu, by Grazia również ich nie poznała   ;)
W końcu Grazia przełamała niechęć do zapachu ( oraz smaku) piwa, wina i nawet wódki, kłębów dymu tytoniowego i widoku niekoniecznie subtelnych starych bywalców knajpy. Po lekcjach chodziła tam ze mną. Z biegiem dni tak się nawet rozkręciła, że czasem zamiast do szkoły szła do Ratuszowej i osobiście musiałam ją stamtąd wyciągać. Cóż,  prawda w porzekadle:
uczeń przewyższa mistrza. ;)
Tamtego piątkowego, listopadowego popołudnia poszłyśmy opijać, jak się okazało, udany sprawdzian Grazi. Uprzedziłyśmy Rodziców, że po szkole idziemy z ludźmi na imprezę i wrócimy tym ostatnim autobusem, po dwudziestej drugiej . Gdy weszłyśmy do knajpy, czekał na nas zarezerwowany przez naszą paczkę stolik.
Bawiłyśmy się jak zwykle wyśmienicie; jakiś stary, podpity marynarz klękając przede mną śpiewał na całą knajpę
” Czy te oczy mogą kłamać?” . Ubaw po pachy; musiałam jakoś znieść te wygłupy starego pijaka, ponieważ był potencjalnym sponsorem naszej imprezy.Nie dziwcie się, to lata osiemdziesiąte, inne realia. Żadnych bankomatów, żadnych kart kredytowych, jedynie kieszonkowe od rodziców, które nie obejmowało raczej imprez „z rozmachem”. Właściwie żadnych imprez w żadnych knajpach..;) Miałam zawsze jakieś niesamowite szczęście przyciągać swoją skromną osobą „dzianych” degeneratów różnej maści.Ponieważ nie sposób było w takich knajpach  od nich  się opędzić, trzeba było jakoś wykorzystać ich obecność. Zawsze więc Grazia była moją młodszą siostrą, mój chłopak Michał chłopakiem Grazi, kolega Bogdan moim kuzynem, kolega Krzysiek starszym bratem, koleżanka Daria narzeczoną kolegi Krzysztofa itd. Oczarowany mną delikwent, jeśli chciał się do nas przysiąść, nie miał innego wyjścia,jak tylko sponsorować nam imprezę.
W  tamten piątek kilkakrotnie próbowałam  wyciągnąć Grazię z knajpy, widząc jak nieuchronnie i coraz prędzej zbliża się czas odjazdu naszego autobusu. Ostatniego autobusu do naszej miejscowości.Przed 10 pożegnałyśmy się z resztą paczki, która rozeszła się do swych domów i zdyszane wbiegłyśmy na dworzec PKS.

Za późno. Ostatni autobus odjechał.
Grazia, osóbka bardzo wrażliwa i trzymana raczej krótko, rozpłakała się.
– muszę wrócić do domu, starzy mnie zabiją!
Ja mogłam zostać u którejś z koleżanek w tym miasteczku; miałam układ z Panią Matką taki, że
jeśli chcę się wściekać poza domem , mam koniecznie dać znać Pani Matce przez telefon gdzie nocuję.
Moim młodym czytelnikom przypomnę, że w latach osiemdziesiątych nie było przecież telefonów komórkowych. Nie mogli więc „starzy szpiegować” , wydzwaniać co pięć minut i sprawdzać „czy żyję i gdzie jestem”. Wszystko, każde wyjście, każdy nasz wyjazd podparty był zaufaniem Rodziców do nas. I za żadne skarby świata, ze względu na SIEBIE i swój własny interes, nie wolno było stracić tego zaufania!
– nie starzy, a chyba ja Cię zabiję!- warknęłam do Grazi- nie dość, że cały wieczór muszę robić za Twego Anioła Stróża, bo Ty , głupia, ufnie gadasz z tamtymi napalonymi półgłówkami, co już na sam widok twoich nóg ślinią się po pas, to teraz nie wiem jak dostać się z Tobą do domu!
Nie było innego wyjścia, jak zdając się na łut szczęścia lub cud w postaci np. jakiegoś spóźnionego autobusu do naszej miejscowości, zebrać się na odwagę i ruszyć przed siebie. W ciemną, mglistą, listopadową noc.
Miasteczko, w którym znajdował się nasz ogólniak( i Ratuszowa) dzieliło od naszej miejscowości , bagatela, 20 kilometrów.
20 km , przetkane kilkoma rozrzuconymi między polami i lasami wsiami.
Gdy tylko znalazłyśmy się poza zasięgiem świateł ostatnich domów i miejskich latarni , Grazia znów rozpłakała się.
– boję się! Zrób coś, zawróćmy!
– cicho bądź! Nie zawracamy, idziemy przed siebie, a jak się boisz, to śpiewaj!
– śpiewaj…?
– tak, durna. To pomaga, a poza tym odstraszy w razie czego jakieś leśne zwierzaki.
Niepotrzebnie wspomniałam o leśnych zwierzętach, bo Grazia znów rozpłakała się.
– nie wyj, tylko śpiewaj!- rozkazałam.
Nie mogę powiedzieć,że się nie bałam. Rozglądałam się co jakiś czas niepewnie; wokół las, przed nami i za nami pusta szosa. I ciemność. Bałam się, jednak nie mogłam pokazać tego Grazi. Musiałam grać twardą i hardą, musiałam taką się w końcu stać na tej ciemnej drodze, bo wiedziałam, że musimy iść. Bo nie ma nic gorszego, niż bezczynność. A poza tym miałam przecież gaz!
Gaz, mała buteleczka- spray,był prezentem od pewnego chłopaka, który podkochiwał się we mnie. Ów młodzieniec był synem milicjanta i w dowód swego uczucia do mnie, zdobył gaz. Od tamtej pory nigdy nie poruszałam się bez gazu. Wtedy leżał gdzieś między książkami i zeszytami w mej torbie. Przełożyłam go do kieszeni;  Grazia wyraźnie uspokoiła się. :)
Gdy szłyśmy śpiewając, nagle zza zakrętu wyłonił się autobus. Jechał w kierunku, w którym podążałyśmy. Kierowca widząc dwie dziewczyny idące dziarsko przed siebie, zatrzymał wóz obok nas. Okazało się, że w następnej wsi kończy kurs i może nas podrzucić te parę kilometrów.
– głupi ciul! – stwierdziła Grazia, gdy wysiadłyśmy- mógł nas zawieźć do końca!
Niestety Grazia chyba nie miała racji; ” do końca” oznaczało bowiem około 15 km dalej.
Gdy znalazłyśmy się na szosie w szczerym polu, Grazia znów trysnęła łzami.
– nie damy rady! To tak daleko!
jeszcze jedno słowo, a naprawdę zabiję Cię! Pomyśl o tym, że czasem trafia się szczęście. Może i nam się trafi. Przecież spotkałyśmy już autobus, może coś jeszcze będzie jechać…..
Ledwo wypowiedziałam te słowa, na horyzoncie pojawiła się taksówka. Jechała wprawdzie z naprzeciwka, czyli jakby od strony naszej miejscowości, ale czy to miało jakieś znaczenie?! Zatrzymujemy ją i koniec!
– a kasa?- spytała zaniepokojona Grazia- przecież nie mamy ani grosza, a taksówki są takie drogie…
– cicho! Ważne, by dojechać do domu! Potem powiem Mamie co i jak i zapłacimy.
Mój genialny plan nie do końca powiódł się. Na miejscu stwierdziłam brak Pani Matki w domu. Taaaak, ma przecież dyżur! Co robić? Taksiarz nie będzie czekał,aż polecę do szpitala i z powrotem; poza tym nie wypada mi się pokazać w zakładzie pracy Pani Matki rozsiewając woń piwska…Wiem! Już wiem!
Zapukałam do sąsiadów. Otworzyła zaspana żona sąsiada. Nie widziałam jej chyba pół roku, była w Stanach. Szybko przedstawiłam swoją paskudną sytuację i poprosiłam o pieniądze na taksówkę .Sąsiadka popatrzyła na mnie i jąkając się powiedziała cicho:
– tak, już pani pożyczam,tylko..tylko proszę powiedzieć mi …pani godność? Nie wiem z kim mam do czynienia…
Jasny gwint! Tego jeszcze mi brakowało!
– to ja! JA! ANGIE! Sąsiadka!
Kobieta spojrzała na mnie uważnie.
– ach tak! Już poznaję ! Jak ty się zmieniłaś przez te parę miesięcy! Jak schudłaś! I te blond włosy, i ten makijaż! Przepraszam, już daję ci kasę!
*
Pani Matka nie chciała słuchać do końca opowieści z poprzedniego dnia. Dała mi pieniądze, które natychmiast oddałam sąsiadce.
Powiedziała tylko:
– ja naprawdę nie wiem, po kim ty taka jesteś. Wdałaś się chyba w swą prababkę i innych naszych, awanturniczych przodków.   Dlaczego twoje rodzeństwo jest takie… spokojne, takie normalne?
:)))

***
Opowiadanie to dedykuję oczywiście Grazi, którą spotkałam rok temu po wielu, wielu latach i która pozwoliła mi opisać tę naszą  wędrówkę po pustych szosach w dawną, listopadową noc.
A co śpiewałyśmy wtedy?
Chyba to:


***

Jak światełka w ciemnościach..

Janka spotkałam kilka lat temu. Szukałam ludzi do pomocy w ogrodzie i ktoś wskazał mi jego. Stał z innymi pod sklepem, w ręku nieodłączna butelka piwa, przy ustach papieros. Starszy, siwy pan. Niewysoki i chudy.
Jak to chuchro da radę w ogródku? Tam potrzebni silni, do cięższych prac. Ale skoro polecają go..
Przyszedł w umówiony dzień o świcie. Zaprowadziłam go do ogrodu. Nie przeraził go pozimowy brud i bałagan. Przyjrzał się uważnie ziemi i szybko zdecydował co i gdzie będziemy siać i sadzić; wyjaśnił dlaczego jedne warzywa mogą być obok siebie, inne nie tolerują się. Zdziwiło mnie to . Wszystko. A najbardziej chyba to, że nie odezwałam się ani słowem, tylko spokojnie przytakiwałam Jankowi.
Postanowiłam nie wtrącać się i dając nowemu pracownikowi wolną rękę, uważnie obserwować go. Kilka dni próby. Zawsze przecież, jeśli się nie spisze, mogę znaleźć kogoś innego.
Tymczasem Janek nie tylko spisywał się, ale robił dużo więcej, niż ustaliśmy. Pracował gorliwie i sumiennie. Nie mógł wprawdzie wykonywać ciężkich prac, miał lekko uszkodzony kręgosłup, ale wszystkie drobne i czasochłonne prace szły mu znakomicie.
– Panie Janie, proszę nie pracować tyle, bo nie wypłacę się!- żartowałam czasem . Żartowałam, bo według naszej umowy, Janek dostawał tylko codziennie obiad, suchy prowiant na kolację, parę papierosów i jakiś grosz na piwo. Mieszkał z trzema innymi pijakami i ze względu na jego bezpieczeństwo, płaciłam mu co dzień niewiele. Gdyby dostał naraz większe pieniądze, koledzy natychmiast zaopiekowaliby się nim i jego wypłatą.
– Pani Agnieszko. Pomyślałem, że miło będzie, jeśli będzie pani mówić mi po imieniu. Wszyscy mówią mi po imieniu. A pani jest w wieku mojej córki i mógłbym też  pani mówić na ty.
Zaskoczył mnie trochę. Zdążyłam jednak na tyle polubić i przede wszystkim docenić go, że zgodziłam się. Bawiło mnie to. Mnie jak mnie; mój Brat pękał ze śmiechu, że ” mam nowego kolegę”
Nowy kolega czekał co dzień o wpół do siódmej rano pod domem i gdy biegłam do pracy, zatrzymywał mnie oczekując dyspozycji. Czasem denerwowało mnie to , bo przychodził często bez uprzedzenia i wcześniejszej umowy. Gdy jednak patrzyłam na tę chudą postać w staromodnej czapeczce, cała złość przechodziła mi w mig.
Pewnego dnia spytałam go
– Jasiu, powiedz Ty mi, skąd ty tyle wiesz o ogrodach?
– To Ty nie wiesz, że kiedyś skończyłem technikum rolnicze? Haha, zacząłem nawet studia w tym kierunku. A potem rzuciłem, ożeniłem się i pracowałem przy szklarniach u doktora Kowalskiego.
Skąd miałam niby wiedzieć? Cała moja wiedza na temat życia poza zamkiem, ograniczała się od lat, do kilku najważniejszych informacji o moich przyjaciołach. Nic poza tym. Cóż mnie interesuje życie obcych ludzi? Jeśli ktoś chce, sam mi opowiada; wszystkie inne wieści wchodzą jednym, wychodzą moim drugim uchem.
Szczerze polubiłam Jasia. Z wzajemnością.
– wiesz Aga, będziesz mieć najpiękniejszy ogródek ze wszystkich! Obiecuję Ci!
Faktycznie ogród piękniał z każdym dniem. Popołudniami , po powrocie z pracy szłam do ogródka i pracowałam z Jankiem.
Minęła wiosna, lato, przyszła jesień i czas zbiorów. Dzięki Jankowi były naprawdę obfite.
Następnego roku znów pracowaliśmy w ogrodzie z Jankiem. Nie musiałam go szukać; zameldował się u mych drzwi w pierwszy dzień wiosny. Tak się stało,że dopadły mnie różne większe i mniejsze choroby i niedomagania; zostawiłam w pełnym zaufaniu ogród Jankowi.
Pilnował nie tylko ogrodu, ale całego obejścia. Niestety coraz więcej pił. Zabroniłam mu przychodzić po spożyciu alkoholu. Po kilku dniach wrócił. Trzeźwy.
Potem znów to samo. I tak całe lato i jesień.
Nastały pierwsze chłody, spadł pierwszy śnieg. Przyszedł kiedyś zmarznięty, chudszy niż zwykle. Wynędzniały
– Agnieszka, muszę się leczyć. Pomóż mi.
Już dawno powinien się leczyć.
– Jasiu, załatwię ci, pogadam z kim trzeba, ale czy to nie jest tylko twoja fanaberia? Wrócisz do chlania. Jak zawsze. Wszyscy wracacie. Pamiętasz mojego ex męża? Wiesz ile razy mu załatwiałam leczenie?
-nie wrócę. Obiecuję.
Ehhh. Nikła szansa. Ale zawsze szansa.
Następnego dnia spotkałam Janka .Kompletnie pijanego,pod sklepem. Dobrze, ze nie zdążyłam jeszcze nic załatwić..
W połowie grudnia zjawił się znów. Było wyjątkowo mroźno.
-muszę iść do szpitala. Nie mieszkam już w tym domku. Mieszkam w altance. Tam jest tylko 0 stopni.
Wraz z Panią mą Matką ulokowałyśmy Janka na oddziale odwykowym. Nie trzeba była nawet specjalnych znajomości; był w takim stanie, że chyba każdy szpital przyjąłby go. Jedno, co udało się po cichu uzgodnić z lekarzem, to pobyt Jasia tam do marca.
Aż się ociepli.
Zbliżał się wieczór wigilijny 2011r. Wszystko już przygotowane, choinka pięknie przystrojona, pod nią mnóstwo kolorowych pudełek z prezentami. Dzieci liczyły nakrycia( musi przecież być jedno więcej:) . Wszyscy niecierpliwie wyglądali pierwszej gwiazdki, gdy szybko spakowałam do wiklinowego kosza słój z barszczem z uszkami, śledzie,sałatki, ciasta.
Oznajmiłam Rodzinie, że zaczniemy za niecałą godzinę. Musiałam jechać do szpitala.
Młoda, nowa pielęgniarka popatrzyła na mnie niepewnie:
– czy pani jest kimś z rodziny pana Jana?
Po sekundzie zastanowienia odparłam:
– tak, z dalekiej rodziny.
Gdy weszłam do pokoju Jasia, jego współlokator budził go:
Jasiu, wstawaj, córka przyjechała
Janek spojrzał na mnie stojącą nad nim z opłatkiem w ręku i rozpłakał się.
-to nie córka- zwrócił się do kolegi- to więcej niż córka. Moja córka i syn nie zadzwonili nawet do mnie.Nie chcą mnie od dawna znać. Wstydzą się pijaka…
Płakał, a mi cholernie trudno było powstrzymać wzruszenie.
– weź to. To moja karta do bankomatu. Wyciągnij mi proszę parę groszy. Będę mieć na fajki.
– To ty masz kartę Jasiu! Kurcze, nowoczesny jesteś!- próbowałam rozweselić jego. I siebie.
– ano mam! Ty myślisz, że jak ja stary i pijak, to zacofany jaki! Mam, przychodzi moja renicna , a nie powinienem, nie mogę mieć gotówki. Wiesz, oni, koledzy. Weź tę kartę, weź sobie 50..albo nie, 100 zł i może kup sobie prezent. Ode mnie na Gwiazdkę!
– nawet  nie ma mowy ! Jasiu, nie chcę prezentów! Chcę, abyś przestał pić. To będzie prezent. Zresztą patrz: po zimie nadejdzie wiosna, trzeba pracować w ogródku! Ty mi pomożesz w ogrodzie, a ja ci ugotuję znów obiad. I zapakuję do domu kolację:)
-wiesz … nigdy nikt nie był tak dobry dla mnie
Dobry? Przecież nic wielkiego nie zrobiłam, to przecież normalne! Naturalne. Ludzkie w końcu.
Przytulił mnie i tak długą chwilę trwaliśmy.
Całą zimę odwiedzałam Jasia w szpitalu. Przywoziłam mu jedzenie i cukierki miętowe.
W marcu wyszedł. Zameldował się u mnie.
Pracował sumiennie dwa, może trzy tygodnie.
Potem dowiedziałam się, że wrócił do kolegów.
Późną wiosną, gdy zakwitły nasze pnące róże, zmarł.
*
Kilka dni temu podczas wieczerzy wigilijnej patrzyłam na jedno puste nakrycie na stole..
Mijający rok odebrał mi wielu ludzi, których lubiłam, kochałam. To był zły rok.
Jedyne miłe chwile i zdarzenia, to te, gdy poznałam kilka mądrych, wspaniałych kobiet i wielu uroczych przyjaciół mych latorośli .Gdy odnalazłam moją najdroższą Basię i kiedy nadeszło cudowne, choć bezśnieżne Boże Narodzenie. I gdy mój Ojciec znów zagrał pięknie na fortepianie kolędy.
Te chwile, jak światełka w ciemnościach, prowadzą mnie jakąś ,może nieuzasadnioną nadzieją
w Nowy Rok.