Nie lubię ostatnich dni sierpnia , nie lubię żadnych stanów przejściowych. Końcówka lata jest dokładnie czymś takim; dziwnym okresem, gdy na tle błękitnego nieba, w podmuchach ciepłego wiatru zaczynają niespodziewanie tańczyć wyzłocone słońcem liście.
Gorąc dni kusi morzem, jeziorami, lecz chłód wody ,puste plaże , coraz dłuższe i coraz częściej zasnute mgłą wieczory przypominają o nadchodzącej wielkimi krokami jesieni.
Nie lubię tego, nie lubię ani końca, ani oczekiwania. Żółty liść tańczący nad taflą wody to coś, co wyjątkowo mnie rozdrażnia.
Minęło lato…?
Niech się wreszcie określi ta pora roku, ta -ni to letnia, ni jesienna- pogoda! Niech wreszcie spojrzę na kalendarz i powiem śmiało” tak, to jesień”.
Jesień; kosze prawdziwków , bukiety złocieni i kolorowych liści. Zapach suszonych grzybów, ciepło domowego zacisza; spotkania z przyjaciółmi po wakacjach, miejskie knajpki, wełniane żakiety i jasne trencze, jedwabne i ciepłe szale, szaliczki. Ulice tętniące znów, po letnim śnie, życiem. Lubię jesień.
Zanim nadejdzie, trzeba jakoś przetrwać ten stan przejściowy. Co robić, aby nie popaść w powakacyjną chandrę? U mnie jedno , jak zwykle, sprawdza się: zapewnić sobie jak najwięcej zajęć. I wierzcie, o to akurat wcale nietrudno w mojej sytuacji . Bo gdy się ma w domu nastolatkę… ;)
– Mama, musimy jechać na zakupy. Jutro lub pojutrze. Nie mam co założyć na rozpoczęcie roku szkolnego.
Chwila! A te wszystkie białe bluzki, bluzeczki, których mnóstwo wisi w twej szafie??
– Ehh, Mama, nie pomyślałaś, że rosnę.
Niech to! Przed wakacjami były dobre! Dlaczego ona tak szybko rośnie, dlaczego ten cholerny czas tak szybko leci??
Przez pół dnia biegania po sklepach, mierzenia, wybrzydzania, kłótni, kupiłyśmy i białą bluzkę, i mnóstwo bardziej i mniej potrzebnych rzeczy. Nagle wypatrzyłam ją. Sukienkę.
– Mama, nie kupujmy tej sukienki. Jest taka droga, nie podoba mi się aż tak, a Ty po wakacjach nie masz przecież tyle forsy!
– cicho. Moja forsa ,czy jej brak. Chcę ci ją kupić, bo jest wyjątkowo elegancka i wyglądasz w niej pięknie. Poza tym jest uszyta tak, że będzie jakiś czas / hmm, może do przyszłych wakacji/ rosnąć z Tobą.
Sukienka faktycznie prześliczna, stoisko z odzieżą damską, rozmiar 36.
Odzież damska…Mój Boże!dlaczego Ona już jest taka duża?!
Dlatego…dlatego, co za różnica w końcu te parę groszy w te , czy wewte. Karty kredytowe są jednak genialnym wynalazkiem… ;)
Te żółte liście na jeziorach, te zakupy przed początkiem roku szkolnego, przypomniały mi o moich szkolnych latach. I nie tylko o zamierzchłych latach osiemdziesiątych, gdy byłam chudym patyczkiem z wielką blond czupryną a la punk i uczęszczałam do jednego z wrocławskich ogólniaków; przypomniałam sobie nagle o mojej stosunkowo niedawnej edukacji , gdy byłam już nie chudą panią w wieku / dość/ dojrzałym .
Zastanawiam się do dziś, czy na wszystkich kursach tak się dzieje, że dorosłym, zdawałoby się poważnym ludziom ,nagle zaczyna odbijać,czy to może ja mam jakieś wyjątkowe szczęście zwykle trafiać na luzaków i szaleńców? ;) Zawsze, ale to zawsze, gdy przyszło mi się uczyć, czy to w ogólniakach( nie mogłam zdecydować , czy mieszkać z Panią Matką czy Ojcem…) , czy na studiach , czy na wspomnianym kursie, trafiałam na nieprzeciętnie wesołe grupy. Niektórzy uważali, że to ja tworzę atmosferę luzu; pewnie było w tym trochę prawdy. Bo przecież..
bo przecież, gdy kilka lat temu w celu odświeżenia swej znajomości j.angielskiego zapisałam się na kurs tego języka, moja grupa była dziwnie cicha. Szkolny stres. Pojawiałam się tam później , niż inni. Po krótkim rekonesansie, określiłam skład: pan dyrektor, pani księgowa, pan student, pan przedsiębiorca prywatny, pani sekretarka, pani na urlopie wychowawczym itd. Mieszanka wybuchowa, nikt nikogo nie zna, kilkanaście wystraszonych( ale bardzo chcących!) osób.
Pani zarządziła:
dziś, aby rozluźnić się i poczuć jak za młodych lat ,najpierw posłuchamy, a potem zaśpiewamy. Ładną, bardzo prostą piosenkę.
Nie, nie, nie! Cichy jęk rozpaczy wydobył się z kilkunastu gardeł.
Nie wytrzymałam. Patrząc na lektorkę, z miną kretyna spytałam :
– przepraszam, solo będziemy śpiewać?
Grupa ryknęła śmiechem.
-Nie, nie solo Agnes, wszyscy razem, together!
– A, together to i ja mogę! .
Znów ryknęli.
Wszyscy zaśpiewaliśmy.
Nawet jakoś to wyszło..;)
Pewnego dnia, po kilku luźnych lekcjach , lektorka zadała nam / wszystkim/ z pozoru niewinne i proste ( oczywiście po angielsku) pytanie:
– dlaczego chcecie doskonalić swój angielski?
Nikt nie chciał odpowiedzieć. Czemu nikt nic nie mówi? Grzebią nagle w książkach, odwracają się. Cholera, stare pryki, a jak dzieci! Ehhh, dobra, trzeba zająć lektorkę, może uspokoją się.
Zgłosiłam się.
– chcę improve my English, ponieważ Im in love with one Scot.
Klasa zamarła, Pani na chwilę też. Nikt nie wiedział , czy mówię poważnie, czy to moja kolejna zabawa.
– Really???
– jak najbardziej really- miałam bardzo poważny głos. Starałam się tylko nie patrzeć na kolegów ;)
– Agnes, czy masz na myśli mężczyznę o imieniu Scott, czy Szkota?
– oczywiście , że Szkota!
– Ooo! Czy możesz nam opowiedzieć coś więcej o tym Agnes?
Mogę nie mogę, ale czegóż nie zrobi się pro publico bono! Grupa tylko na to czekała.
Bełkotałam coś romantycznie i bez większego sensu, ale chyba poprawnie po angielsku, bo po kwadransie uroczej rozmowy z Panią dostałam minus pięć :) Koledzy byli zachwyceni: nie będzie pytać, kawał lekcji zleciał! :)
Opuściłam / jak to ja/ kilka zajęć. Gdy pojawiłam się, moja grupa patrząc na mnie błagalnie zaszemrała:
– zrób coś, ona ostatnio za każdym razem pyta ” how are you feeling today” i mamy potem improwizować, uzasadniać, dlaczego ok lub nie ok! Zagadaj ją zrób coś!
Cholera, dorośli ludzie, a zachowują się jak nastoletni gówniarze! Nastoletni gówniarze…nagle przypomniał mi się ogólniak i to odwieczne:
” zagadaj ją, Ty potrafisz!” .
Potrafiłam. I to nie tylko ją , ale każdego nauczyciela.
Nauczycielka j. rosyjskiego była elegancką , starszą panią( tak moi Drodzy Młodzi Czytelnicy; w liceum uczyłam się również/ przede wszystkim j.rosyjskiego!) Nasza rusycystka miała niepospolitą urodę: otóż charakterystyczną cechą jej fizjonomii był, na tle jasnej twarzy i kruczoczarnych włosów , wyraźny, dość duży , orli nos. Dowcipni ludzie ,już przed nami nazwali ją „Ptica” :)
Lubiłam Pticę i lekcje j.rosyjskiego .
Jednak jako stary, zatwardziały wagarowicz i outsider, rzadko bywałam. Pomimo tego Ptica darzyła mnie ( jak i większość nauczycieli) dziwną i mimo moich ustawicznych wagarów , niezniszczalną sympatią.
Moja klasa była czujna. I sprytna. Gdy po kolejnych kilku dniach nieobecności pojawiłam się w szkole, usłyszałam błagalne:
– jutro sprawdzian z ruskiego. Zrób coś!!!
Cóż ja mogę wymyślić przez jeden dzień..?
A jednak. Jednak wymyśliłam.
– pani profesor, nie było mnie trochę w szkole. Ja wiem, że ma być dziś planowany sprawdzian ( czasem trzeba walnąć prosto z mostu;)) , ale mam prośbę w imieniu swoim i klasy: przełóżmy!
– ależ Agnieszko, przekładaliśmy już!
– ja wiem pani profesor, ale po pierwsze mieliśmy pełno zaliczeń, po drugie mnie nie było, a po trzecie…pani profesor, przyniosłam coś!
Wyciągnęłam z torby płyty. Wysocki.
– pani profesor, jest tu pewna piękna piosenka, której słuchałam kilka razy. Nie wiem, czy dobrze rozumiem tekst..czy możemy razem, tu, z klasą posłuchać? Myślę, że nie tylko ja, ale i klasa skorzysta…
Nie zapomnę tego, jak nasza Ptica drżącymi rękoma włączała płytę. Usiadłam w pierwszej ławce. Miała łzy w oczach; ja słuchając ballady” Лирическая ” , tradycyjnie miałam ścisk w gardle. Ale kto to widział, kto przejmował się! Rechotali z tyłu jak durnie.
Wściekłam się i po lekcji powiedziałam, że już nie będę nigdy ratować ich bezdusznych tyłków. Pośmiali się.
Ale i tak ratowałam. Zawsze.
Na studiach byłam / jak zwykle/ w grupie wariatów. Świetnie wpasowałabym się w nią, gdyby nie jedna , mała różnica między mną, a resztą: ja nie pozwałam sobie na zawalenie egzaminów. Moje realia mocno ograniczyły ulubiony mój luz- blues.(…)
Tak, czy inaczej , było wesoło. I jak niektórzy twierdzili, to wszystko dzięki mnie.
Bo cóż nie ratuje nas czasem przed zwariowaniem, jak nie poczucie humoru? A to , chyba od urodzenia, posiadam .;)
Pan Rysio był świeżo upieczonym małżonkiem. Lubiłam Rysia, choć grupa raczej nie przyjaźniła się z nim. Dobrze ułożony, zwykle w eleganckich garniturach, bogaty ojciec. Nigdy nie chodził z nami na piwo, zawsze śpieszył się albo do żony, albo do firmy.
Zauważyłam, że pan Rysio jest za pan brat z komputerem. A, że leży z angielskiego.. TO było mi „w to graj”. Przyda się !
Zaprosiłam pana Rysia na piwo i zawarłam z nim pakt: on pomoże mi na egzaminie z kompa, ja mu z anglika. A jeśli on zda lepiej, niż ja , stawia mi piwo.
Wyszło dobrze, a wyszłoby nawet bardzo dobrze, gdyby nie to, że zdążyłam podsunąć tylko połowę prawidłowych odpowiedzi Rysiowi. Lektorka była czujna i po błyskawicznym sprawdzeniu mego testu postawiła mi bdb, po czym…wyprosiła mnie z sali:)))
Mój egzamin z informatyki poszedł gorzej. Informatyk był wyjątkowo , mówiąc brzydko i nie po polsku : upierdliwy. Ale jakoś Rysio dał radę z tym naszym grypsem ;) .Zdałam :)
Najweselej jednak było, gdy pan Rysio, w ramach wdzięczności przyniósł mi super markowe piwo. Pamiętajcie , były to czasy, gdy naprawdę nie było w zasięgu ręki tego, co dziś.
Czekaliśmy / w liczbie około 100 osób/ na wykład z Prawa , gdy wparował do sali pan Rysio. Jak zawsze elegancki , pachnący. Siedziałam , jak zwykle, w drugiej ławce. I nagle stała się rzecz niepospolita: pan Rysio , na oczach wszystkich, począł stawiać na mojej ławce piwo. Piwo , za piwem.
-Dziękuję za angielski! Jest cztery minus!
Zanim zdążyłam zrewanżować się pięknym uśmiechem i głupim ” dziękuję, nie trzeba było „…
wszedł profesor! Wcześniej, niż zwykle, cholera!!
Głośno, przy wszystkich spytał:
– czy pani ma zamiar spożywać to podczas wykładu ?
Chyba zsunęłam się pod Ziemię…
Ale za to potem był fajny i luźny wykład. Pan profesor, co jakiś czas , nawiązywał do piwa…
Czy to dziwne, że zawsze lubiły mnie grupy?
;)))
Lubię ludzi. Nawet, gdy zachowują się jak durnie.
Na kursie( tym ostatnim) , pomimo wdzięcznych zabiegów lektorki, grupa czuła się wciąż niepewnie. Rozumiem to. W części. Ja też nie byłam wcale zadowolona z siebie, ani z mojego angielskiego. Jednak skoro już tu jestem, to chyba nie po to, aby chować się za tornistrem , bo ” się wstydzę”. Jasne, ja też niewiele umiem, znam tylko podstawowe zasady gramatyki i wybełkoczę kilka słów i zdań, ale skoro tu jestem…
Dobra, uczcie się ode mnie.Ale naprawdę ostatni raz robię za błazna!
– how are you feeling? – spytała pani całej grupy.
Cisza. Nieśmiałe ” ok, ok”
-Angie, how are you feeling?
Popatrzyłam, na grupę. Usłyszałam to, co zawsze:
” Zrób coś, zajmij ją czymś „.
Wy cholerne, stare dupki! Ok, ok, zrobi się coś.
– Im feeling..not well – i przypomniały mi się słowa piosenki, którą ciągle nuciłam – ..I’m falling apart!
Chyba nie znali tego; tak, czy inaczej pani ( która z pewnością znała :)) przez chwilę nie odzywała się. Aż nagle:
– why??? Dlaczego, jak możesz tak tak mówić Agnes?? ( po angielsku, rzecz jasna). Wyjaśnij mi, proszę.
O shit!
Wyjaśnianie
trwało około pięciu minut. Następne pięć minut Pani wyjaśniała, że będąc w tak młodym wieku, nie można tak depresyjnie myśleć; następne pięć bełkotałam , że po pierwsze , Pani nie ma racji, a po drugie nie rozumiem połowy tego, co powiedziała. Itd.
Tak, czy inaczej, ponad pół lekcji minęło. I nawet mój mózg zakodował kilka nowych, ciekawych słówek! Dwie pieczenie na jednym ogniu, stary numer ;).
Potem patrzyłam w okno. Miałam spokój. Rozmyślałam o swoich sprawach. Bo faktycznie byłam w stanie ” falling apart”.
Tylko chwilowo. Przejściowo.
Cóż, neurotycy tak już mają;)
Za to moja klasa była szczęśliwa.
I często właśnie to bywa najważniejsze:)
*
Lubię lato i jesień, ale nie lubię stanów przejściowych.
Tylko…
czy czasem wszystko w naszym życiu nie jest jakimś stanem przejściowym…?
***
Musisz się zalogować aby dodać komentarz.